wtorek, 9 września 2014

14:87. (2) Go West, czyli od Badlandów do Lovell, Wyoming (sobota)

[poprzedni odcinek] [następny odcinek]

W zachodniej części Dakoty Południowej mieści się park narodowy Badlands; nie mamy tym razem czasu, by przez niego jechać (wystarczy nadłożyć trochę drogi po południowej stronie autostrady), ale jeśli będziemy tędy wracać, a starczy czasu, to jak najbardziej. Z wzniesień na autostradzie obserwujemy grzebienie o barwie kawy z dużą ilością mleka, górujące nas żółtozielonymi pastwiskami. Pól uprawnych tu już raczej nie ma – gleba pewnie nazbyt uboga, w końcu bad-landy. Drzewka, jeśli już są, to karłowate. Od czasu do czasu któraś łąka upstrzona jest wielkimi rolkami siana.


Na zachód od Badlands droga robi się coraz bardziej malownicza – łyse wzgórza ustępują miejsca bardziej trawiastym, lśniącym złociście w blasku słońca; pojawiają się też większe drzewa, a po obu stronach asfaltu towarzyszą nam niekończące się pasma żółciutkich dzikich słoneczników.

Warto dodać, że jedziemy przez narodowe łąki – National Grasslands. Czego jak czego, ale trawy to tu nie brakuje. Krowom żyć, nie umierać. Zapamiętujemy znów na drogę powrotną, że na zjeździe do parku narodowego Badlands należy też wsadzić nos do łąkowego Visitor Center.

Czarne Wzgórza (Black Hills... wiki tłumaczy na Czarne Góry, hm) leżące przy granicy Dakoty Południowej i Wyoming tak naprawdę są od środka czerwone i białe (chociaż sądziłam, że będą na wskroś czarne – może na skutek działania jakiegoś wulkanu?) Czerń zewnętrzna bierze się z obecności świerków, stanowego drzewa Dakoty (jak dowiedzieliśmy się z wspomnianej wcześniej mapki-przewodnika). Tam jednak, gdzie osunęła się ziemia, widać pod trawą czerwoną glebę i białawe skałki.



Za Czarnymi Wzgórzami nie ma niczego – oprócz bladych wzgórz wyłaniających się po każdym kolejnym zakręcie. Niesamowita ilość wolnej przestrzeni okraszonej trawą w kolorze khaki z krzwinkami, które wyglądają na sztywne i niemiłe w dotyku. Od czasu do czasu jakieś krowy, stadko koni – i świstający wiatr.

W Gillette (1600 km od wyjazdu, prawie cały czas na I-90)) zjedliśmy szybki lunch (metropolia na dwa McDonaldy!). Dalsza trasa jest nadal malownicza – aż dziw, że w atlasie nie zaznaczono jej „malowniczymi” kropeczkami. Zostało jeszcze trochę ponad sto kilometrów do zjazdu z autostrady, na którą wsiedliśmy koło domu. Na horyzoncie spore góry, a w nosie i w uszach zaczynają się nieprzyjemne zjawiska wynikłe ze zmiany wysokości.

Zapamiętujemy jeszcze, że w okolicy Żylety są kopalnie odkrywkowe – jedną nawet widać z autostrady. Może się wsadzi nos w drodze powrotnej, może przy innej okazji. (Ale trzeba uważać na Gillette Syndrome.)

Na horyzoncie góry. Duże. Ze śniegiem.


W Sheridan zjechaliśmy wreszcie z Dziewięćdziesiątki. Spodziewaliśmy się malowniczej drogi, ale droga nr 14 ALT – Big Horn Scenic Byway – przeszła nasze oczekiwania i zaliczyliśmy pierwszą serendypię na tej wycieczce. Po pierwsze – góry do przekroczenia wyższe, niż sądziliśmy. Najwyższa przełęcz ma ponad trzy tysiące metrów. Co kawałek można by stawać i robić zdjęcia – widać tak daleko, że aż się miesza w rozumie.






Ciekawym przystankiem było Zburzone Miasto – ogromne, kostkowate kawały skały, rzucone luźno na zbocze; spokojnie mogą przypominać ruiny jakiejś metropolii.


Niestety, na wysokościach zaczął się deszczyk w porywach do burzy. Przy tym zjeżdżało się stromizną, z masą zakrętów, rampami dla ciężarówek, które straciły hamulce i zatoczkami do chłodzenia tychże. Jutro będziemy tędy wracać, więc może obejrzy się i widoki po stronie zachodniej.




Brak komentarzy: