Zatem ulotki i wszelakie pamiątki będą na razie mieszkały w pudełku, a podczas długich zimowych wieczorów zostaną może wklejone do tradycyjnego albumu. Tu zaś będę się dzielić notatkami poczynionymi na gorąco, na trasie, i zdjęciami tego, co udało nam się zobaczyć.
[następny odcinek]
Wyjechaliśmy tym razem o dziewiętnastej, nawet wcześniej, niż się przymierzaliśmy. Możliwe, że doszliśmy po prostu do wprawy, każdy wie, za co jest odpowiedzialny, tygodniową wycieczkę pakujemy praktycznie bez konsultacji i jakoś wszystko jest na swoim miejscu. Dość eksperymentalnie jedziemy z planem wyprawy na czterech stroniczkach rzadkiego druku oraz z górą przewodników. Będziemy się wielu rzeczy dowiadywać po drodze, bo na szczegółową rozkminkę nie było po prostu czasu.
Oprócz przewodników wieziemy też książkę o dwóch historycznych podróżnikach – Lewisie i Clarku, bo nasza trasa będzie się wielokrotnie spotykała z ich wędrówką sprzed 210 lat. Spodziewamy się rozmaitych miejsc typu „tu pod tą gruszką”, ale też ciekawie będzie pooglądać krajobrazy, jakie widzieli podczas swojej wyprawy.
Przed nami pierwszy odcinek – długi :) L&C nie wiedzieli dokładnie, jaka odległość ich czeka – to dopiero przygoda! Cały czas mierzyli jednak przebytą drogę i dziś wiadomo, że na trasie około 6600 kilometrów od początku Missouri do Oceanu Spokojnego pomylili się w pomiarach o niecałe 65 kilometrów.
Już w Wisconsin nastąpiło pierwsze odkrycie – CHEESE CURDS, dla których nie mamy zbytnio polskiej nazwy: kęsy serowe? Na stacji benzynowej – jak przystało na Wisconsin, Krainę Serowych Głów, stan nabiałem stojący – była wielka szafa pełna serowego bogactwa. Aż dziw, że Tomek do tej pory nie wiedział o istnieniu owych kurd, ale zdaje się, że wyjechały od razu w górne partie jego sero-rankingu.
Źródło |
Takoż po nocy minęliśmy granicę między Minnesotą a Dakotą Południową, gdzieś chyba był kolejny przystanek na drzemkę... a potem dalej pola, pastwiska, szare niebo, płaskość.
Po przekroczeniu szerokiej, leniwej MISSOURI (tu odnotowujemy pierwsze skrzyżowanie szlaków z Lewisem i Clarkiem, którzy 2010 lat temu płynęli z towarzyszami w górę tej rzeki, przecinającej Dakotę na pół) krajobraz zmienia się diametralnie, a wraz z nim pogoda. Rzadko widać wielkie, płaskie pola z kukurydzą – zresztą mapka z miniprzewodnikiem, pozyskana gdzieś nad ranem w centrum dla zwiedzających, powiada, że właściwie na Missouri plantacje kukurydzy się kończą. Mamy teraz niebieskie niebo, cudne, zalane wczesnoporannym słońcem wzgórza, a między nimi od czasu do czasu wiszą tumany, przez które trzeba się odważnie przebić, bo otulają też i autostradę.
Z mapki dowiedzieliśmy się też, że można się w Dakocie Południowej spodziewać słoneczników – i są! Widać z autostrady spore pola (choć gdzie im tam do ilinojskich mórz kukurydzy) zalane jaskrawożółtą plamą. Wszystkie głowy mają owe słoneczniki zwrócone w jedną stronę – na wschód – więc ponieważ suniemy na zachód, w sam raz można zrobić odpowiednie zdjęcie. Jeśli się na pole patrzy z drugiej strony, efekt znika.
Jeśli założyć, że słoneczniki „wędrują” twarzami za słońcem, powstaje pytanie: co dzieje się w nocy? Czy słoneczniki wiedzą, ze na rano trzeba się obrócić na wschód i w nocy powoli się przekręcają? Czy rano następuje wielkie zdziwko i MYK, szybkie odwrócenie kwiatu?
Śniadanko zjedliśmy na kolejnej rest area, z widokiem – a jakże – na pole słoneczników i wśród ćwierkania jaskółkopodobnych ptaszków, rezydujących pod samym dachem zabudowania. No i było też przysłowiowe świeże wiejskie powietrze. Posileni suniemy dalej. Jeszcze jakieś dziewięć godzin do celu.
Mapka przebytej drogi:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz