Punktem kulminacyjnym ma być Hell's Canyon - najgłębszy kanion w Stanach, sporo głębszy od Wielkiego, tylko że nie ma takich stromych ścian, więc nie robi na pierwszy rzut oka takiego wrażenia. Poniższy filmik to lot przez ową dziurę - na początku można trochę dostać zawrotu głowy od wykręcania, ale koło minuty piętnaście robi się spokojniej. Po prawej stronie widać, zdaje się, droge, którą mielibyśmy jechać do tamy:
Czy ja aby na pewno chcę tamtędy jechać???
Tymczasem, zasuwając paragraf za paragrafem przez tłumaczenie Książki nieustannie zadziwiam się naszą piękną polszczyzną w takim względzie, że jeśli zmieni się jedno słowo w zdaniu, to trzeba wracać i poprawiać cały rządek końcówek. W jakiś dziwny sposób dumna jestem z tego, że ten nasz język jest taki skomplikowany, a zarazem cieszę się niezmiernie, że nie muszę się go uczyć :)
Co do uczenia zaś - T niejeden raz oznajmiał radośnie, że odczuł
skok w nauce angielskiego; niby był to proces dość równomierny, ale od
czasu do czasu otwierałą się jakaś klapka i na przykład zaczynał o wiele
więcej rozumieć w telewizji.
U mnie chyba nastąpił niedawno taki skoczek w hebrajskim.
Oczywiście moja znajomość jest mała, malusieńka, mikroskopijna i
wszystko idzie niezmiernie poooowoooooliiii - ale w ostatnią sobotę
słuchałam sobie muzyk rozmaitych i między innymi trafiło na piosenkę o
Jerozolimie. I nagle olśnienie - Yeruszalaim szel zachaw, we szel
nechoszet, we szel or - rety, rozumiem wszystkie słowa po kolei! Choć
przyszły do mojego słownika z różnych stron :)
Dziś rano na jakimś tam zdjęciu na Fejzbuku przeczytałam słowo
"bajgle", kilka dni temu, kiedy słuchałam premiera Netanjahu "w
oryginale", udało mi się wyłowić kilka słów... fantastyczne uczucie,
zapomniałam już, jak to jest, kiedy rozum coś nowego przyswoi w takim kontekście. Chciałoby
się przebiec przez osiedle, machając energicznie rękami, z rozwianym
włosem :)
Dwa lata temu zaczynałam od przepisywania znajomych wersetów z
Biblii i rozkminiania ich literka po literce, żeby zakuć jako tako
alfabet. Szło jak po grudzie - może mniej napalony człowiek uczyłby się z
jakiegoś elementarza, po kilka znaków... Mnie jednak taka metoda "na
głęboką wodę" bardziej odpowiada. Teraz też trochę na wariata wbijam
widelec w znalezione tu i ówdzie zdania, robię sobie mini-czytanki
(hebrajski z angielskim tłumaczeniem + moje analizy słówek) - a co sobie
będę żałować, chodzi o słownictwo i ogólne oswojenie. Zdaję sobie
jednak sprawę, że dobrze byłoby liznąć też i gramatyki, wbić do łepetyny
parę czasowników, żeby te pojedyncze cegiełki móc sklejać w zdania.
Ma ktoś wiaderko czasu do odstąpienia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz