sobota, 14 września 2013

1369. znakologia 2 - zielone wzgórza

Zwiedziwszy wczoraj Montreal, suniemy dziś na południe, ponownie przekraczamy granicę (tym razem nikt się nie dziwił, że byliśmy w Kanadzie tylko jeden dzień - pytano za to o zawartość plastikowej lodówki).

Odhaczamy pierwszy z północno-wschodnich stanów, jakie potrzeba nam zwiedzić, by skompletować listę: Vermont, którego nazwa pochodzi z języka francuskiego i odnosi się właśnie do zielonych wzgórz; w tych okolicach zdają się one nie mieć końca.



Z wielką radością odkryłam pierwsze drzewa jarzębinowe - na naszych okołochicagowskich terenach to wielka rzadkość, a dla mnie jedno z fundamentalnych wspomnień z dzieciństwa: jarzębinami obsadzona była droga prowadząca do szkoły, więc napatrzyłam się na nie niemało, a i zbieranie się odbywało, robienie korali, suszenie na zimę dla ptaków...

W Vermont i w następnym stanie, New Hampshire, znaleźliśmy ich sporo; bywały nawet całe jarzębinowe zagajniki. Tu fotka z początkowych zachwytów, pstryknięta przy wiejskiej stacji benzynowej.


Vermont to jeden z mniejszych stanów (zdaje się, że tylko cztery mają mniejszą powierzchnię, albo pięć). Nasz cel to stolica, Montpelier (ach, te francuskie akcenty!) - też malusieńka, najmniejsza ze wszystkich stolic stanowych, bo mieszka tam jedynie około ośmiu tysięcy ludzi. Dla porównania w największej stolicy stanu, Phoenix w Arizonie, ludności jest koło półtora miliona!

Najbardziej znana atrakcja Montpelier to kapitol - niewielki, usytuowany przyjemnie na tle wzgórza.


Obejrzawszy kapitol, zawinęliśmy do miasteczkowego centrum dla zwiedzających, by pobrać ewentualne ulotki. Nabyliśmy pamiątkową buteleczkę syropu klonowego (Vermont jest jego największym producentem wśród wszystkich stanów) oraz przeanalizowaliśmy krzesło, ponoć jakiś specjalny vermoncki styl, o istnieniu którego nie miałam pojęcia. Bardzo wygodnie się siedzi na tych kwadracikach.


Poniższą taksówkę uznam chyba za znak 2-1 - rozbawił mnie szczególnie ten napis na boku, że wzór zapożyczono z krowy o imieniu Liz, żyjącej na jakiejś okolicznej farmie :)


Wędrowanie ulicami Montpelier to wielka przyjemność dla oka, gdyż na każdym kroku natyka się człowiek na prześliczne domki. I tak w poniższym rezyduje sekretarz stanu...


...a tu mieści się jedno ze stanowych ministerstw. Jak w bajce!


Jedyny minus jest taki, że wszystkie kable wiszą tam na słupach i niestety wtryniają się w zdjęcia. Dłuższą chwilę przyglądałam się temu dachowi - ileż tam szczegółów, jakie urozmaicone okienka na mansardzie! Budujący musieli mieć niezłą jazdę :)


Wędrujemy dalej...



...i dochodzimy do budynków mieszkalnych zawieszonych nad rzeką.



Na jednym z balkonów mieści się bardzo wąska knajpka:


Koło rzeki jest też kościół (jeden z wielu w miasteczku), a że generalnie jest problem z parkowaniem, pewne persony mają wieczystą rezerwację:


No i jeszcze na koniec urządzenie, z którym nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Stoją sobie takie budki od czasu do czasu i chyba służą do kontaktu ze strażą pożarną w razie potrzeby, ale czy takie zardzewialce naprawdę działają? Hm, mogłam się zapytać jakiegoś tubylca...


Tyle na dziś - w następnym odcinku kroi się mglista góra w New Hampshire.

Brak komentarzy: