środa, 8 maja 2013

1320. szkieuka w Indianie [1]

Korzystając z pierwszego w tym roku weekendu, gdy nie przypada nam babysitting, pojechaliśmy – dość słabo przygotowani – do Indiany. Wiedzieliśmy, że chcemy zahaczyć o uniwersytet w Valparaiso, potem o drugi w South Bend (oba w celu obejrzenia szkiełek witrażowych w budynkach sakralnych), a potem czekała główna atrakcja – muzeum Studebakera i jeszcze na sam koniec wieża do ładowania węgla do pociągów w Michigan City.

Na początek oczywiście muszą być mapy, bez map się nie da jechać. Pierwsza pokazuje najbliższe okolice...


...druga zaś - jak te 450 km ma się do całości kraju.


Dzień zaczęliśmy od wyprawy kawałek na zachód, gdzie T kończy już prawie budowę życia. Dom jest cały oklejony Tyvekiem, ma powstawiane okna, rusztowania są rozebrane i pochowane. Największa atrakcja to wielka kopuła nad głównym hallem, ale oprócz tego jest cała seria skomplikowanych sufitów, okrągła łazienka, okrągłe biuro i inne trudne szczegóły. No i sama wielkość jest bardzo przekonywująca.

Wsiedliśmy potem na autostradę i popędziliśmy na wschód, gubiąc oczywiście po drodze godzinę na linii zmiany czasu, więc zrobiło się niespodziewanie późno. Zatrzymaliśmy się jednak zgodnie z planem w Valparaiso, na uniwersytecie, gdzie koniecznie chciałam zobaczyć witraże w szkolnej kaplicy.


Witraże rzeczywiście są imponujące, choć nie mogliśmy ich dokładnie obejrzeć, bo właśnie trwało nabożeństwo. Dowiedzieliśmy się za to ciekawostki – przy wejściu do głównego pomieszczenia kościoła wiszą łapacze snów. Zdumiałam się, o co to chodzi – jakoś dream catchers nie bardzo kojarzą mi się z chrześcijaństwem, a tu okazało się, że wiszą jako symbole pieniędzy zbieranych na specjalny fundusz, z którego zakupione zostaną projektory do jakiejś ubogiej szkoły w rezerwacie indiańskim w Południowej Dakocie.



Student dyżurny, który nam o tym opowiedział, skierował nas również na balkon, skąd można było w tajny sposób przyjrzeć się witrażom oraz – bonus – stanąć tuż pod organowymi rurkami, pierwszy raz w życiu tak blisko. Wyszliśmy już, kiedy usłyszałam, że organy właśnie zagrały, więc popędziłam do środka – i usłyszałam melodię, znaną mi skądś, z filmu jakiegoś... po powrocie do domu wyguglałam, że to końcowy utwór z Rydwanów Ognia, ze słowami Williama Blake’a (dość dziwnymi, związanymi z pewną legendą, ale to osobna historia). Organy, jak zwykle, powodują, że gdzieś wewnątrz czuję wibracje, jakby żebra drżały... tym razem też tak było.



[Wyrażenie rydwany ognia – Chariots of Fire – jest zaczerpnięte z historii Eliasza i Elizeusza; po polsku mówi się chyba raczej wóz ognisty – oto odnośne cytaty:

2 Królewska 2:11: Podczas gdy oni szli i rozmawiali, oto [zjawił się] wóz ognisty wraz z rumakami ognistymi i rozdzielił obydwóch: a Eliasz wśród wichru wstąpił do niebios.
2 Królewska 6:17: Potem Elizeusz modlił się tymi słowami: "Panie! Racz otworzyć oczy jego, aby widział". Pan otworzył oczy sługi, a on zobaczył: oto góra pełna była ognistych rumaków i rydwanów otaczających Elizeusza.]

Teren uniwersytetu w ogóle jest bardzo ładny, mnóstwo zieleni, kontrastujące z tym ceglane budynki w rozmaitych konfiguracjach – bardzo to miłe dla oka.

Po niedługim czasie byliśmy na drugim uniwersytecie, trochę dalej na wschód – w South Bend. To jedna z pięciu uczelni w tym mieście, na które nigdy jakoś nie zwróciliśmy uwagi. Powędrowaliśmy ładną, nadjeziorną trasą z parkingu do bazyliki, która skojarzyła mi się z bazyliką mariacką w Krakowie; tam chyba też jest dużo niebieskiego i złocistego na sklepieniach, no i zatrzęsienie ozdób. I witraże, cała seria pięknych witraży po sam sufit.







Tuż obok znajduje się główny budynek uniwersytecki z wielką złotą kopułą – z przewodnika, jaki T zgarnął na stacji benzynowej dowiedziałam się, że można tam wejść, obejrzeć kopułę, co oczywiście uczyniliśmy.



Wjechaliśmy windą najwyżej, jak się dało i zbiegliśmy potem po schodach. To była właściwie mała serendypia, bo tego wnętrza się nie spodziewaliśmy – ani kopuły, ani serii niby-fresków (malowanych na suchym tynku, nie mokrym) w dość monumentalny i wręcz hagiograficzny sposób opowiadającej historię Krzysztofa Kolumba. Co dziwne, te bardzo statyczne malowidła powstały w czasach, gdy w Europie impresjoniści rozkręcili zupełnie nowy styl i sposób patrzenia na światło i na barwy – a tam taaaka staroświeckość!



CDN.

1 komentarz:

łóżeczka dla dzieci pisze...

Trafiłem na tę stronę przez Google, nie powiem interesująca :)