piątek, 29 marca 2013

1299. opowieści karaibskie - san juan, część 2

Wędrujemy dziś dalej po San Juan w Puerrrrrto Rrrrico, z jednej twierdzy do drugiej, uliczką ciągnącą się starymi murami. Po jednej stronie, tej wewnętrznej, mamy superkolorowe domki...


...po drugiej zaś znajduje się La Perla, pomimo jubilerskiej nazwy wioseczka raczej slumsowa.


Rozbawił mnie znak - chyba głównie o psach, bo jakie inne zwirze można wprowadzać? Może iguany - bo na tych terenach są dość powszechne :)


I tak doszliśmy do Cementerio de San Juan - ponoć jedno z najbardziej malowniczych miejsc pochówku na świecie. Nie da się ukryć, ładnie tam - i grobowce nad wyraz ciekawe, i neoklasyczna kapliczka na środku, i historii kawał, bo złożeni tam są między innymi najwcześniejsi obywatele tej kolonii.


Kiedy jest się przy cmentarzu, to właściwie doszło się już do twierdzy El Morro, której budowę zaczęto mniej więcej w "naszych" czasach królowej Bony i Zygmunta Starego. Próbowano ją zdobyć wiele razy - plątał się tam między innymi Sir Francis Drake, ale bezskutecznie; kiedy próbował się dostać do pobliskiej zatoki, rozciągnięto w niej metalowy łańcuch i zamiar spełzł na niczym, wiele statków zatonęło. Raz jeden tylko zdobyto go, pod koniec XVI wieku, ale po kilku miesiącach zwycięscy Anglicy wynieśli się z własnej inicjatywy, bo zdziesiątkowała ich dyzenteria czyli czerwonka.

Odchodząc jednak od ponurej przeszłości - w naszym przypadku nastąpiła serendypia, bo zupełnie nie spodziewałam się, że zielone tereny na mapie to wielgachna łąka, na której mieszkańcy miasta zbierają się w niedzielne popołudnie celem puszczania latawców :)


El Morro zamieszany jest i w historię bardziej nowożytną -  uważa się, że tu właśnie padł pierwszy amerykański strzał I wojny światowej (jakoś nigdy nie wiedziałam o zaangażowaniu USA w I wojnę?) I nie da się nie dostrzec też latarni morskiej zainstalowanej tu przez Amerykanów nieco ponad sto lat temu.


Do fortu nie weszliśmy - było już po szóstej i strażnicy właśnie się zbierali do odejścia. I my również powoli skierowaliśmy się ku statkowi, wszak zostało nam jedynie niecałe dwie i pół godziny.

Wędrując wąskimi uliczkami, zatrzymaliśmy się przy jednym z najstarszych budynków San Juan - Catedra de san Juan Bautista. Nie weszliśmy do środka, bo jakoś nam się omskło, ale front jest ładny. Jedynie z daleka widzieliśmy też kapliczkę Chrystusa Zbawiciela usytuowaną na końcu bardzo stromej uliczki, w dawnych czasach kończącej się urwiskiem nad brzegiem morza; legenda powiada, że swego czasu jechał nią na koniu pewien człowiek, koń poniósł i już-już zdawało się, że jeździec pędzi ku niechybnej śmierci, ale na skutek modlitwy koń się w ostatniej chwili zatrzymał, a jeździec ufundował na pamiątkę rzeczoną kaplicę.


Skoro o kościołach mowa, wsadzimy na moment nos do Iglesia de San Francisco, gdzie ciekawostką jest krucyfiks wyłowiony z zatopionego statku u wybrzeży San Juan. Nazywa się El Cristo de Buen Viaje - to chyba coś od szczęśliwej podróży?


Pod głównym pomieszczeniem kościoła są katakumby, ale jakieś takie "świeże", jak na te okolice, może ze sto-dwieście lat.


Pomniki jeszcze były, a jakże - Krzysio Kolumb dobrze nam znany...



...oraz Ponce de Leon, mniej słynny, ale za to mamy tu przykład recyklingu, bo statuę odlano ponoć ze starych armat.


I już całkiem ciemno się zrobiło - wyszliśmy przez Puerta de San Juan, jedno z najstarszych wejść do miasta, z cytatem z Ewangelii - Benedictus qui venit in nomine domini, błogosławiony, który idzie w imieniu Pańskim. Tu można zobaczyć cała bramę w dzień.


Post się wydłuża i wydłuża, ale przecież muszę wspomnieć o pierwszym odcinku lokalnych smaków - każdego dnia staraliśmy się popróbować czegoś tubylczego. W San Juan były to lody piragua (złożenie piramida i agua, czyli piramidy i wody) - sprzedawca w budce na kółkach najpierw skrobie lód i formuje go w stożek, a potem polewa syropem o wybranym smaku. W moim przypadku był to tamaryndowiec :) Za to w ogóle nie pociągał nas smak parcha - a to po prostu rodzaj passiflory czyli męczennicy.

Zdjęcie pożyczone z innego bloga, bo jakoś
zapomnieliśmy sfotografować nasze lody.

I jeszcze tylko krótki spacer tuż nad wodą, po Paseo de la Princesa (jak ja lubię przesypywać sobie przez palce te nazwy :) ...


...i pora zapakować się na statek!


Odpływamy na St. Thomas - jutro będziemy zwiedzać amerykańskie Wyspy Dziewicze.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Hi there mates, pleasant piece of writing and nice arguments commented here, I am really enjoying by these.


Here is my homepage; http://Www.laudoimagem.com.br/