czwartek, 31 stycznia 2013

1273. chowder, czyli wycieczka od Arizony po Wyoming

W związku z tym, że kukurydziana zupa jednak spotkała się z przychylnym przyjęciem, a nawet dołączono ją do spisu zup, prosząc jednocześnie o usunięcie z listy rosołu (ojoj :( - wybieramy się dziś na małą wycieczkę kulinarno-krajoznawczą.


Kukurydziany chowder gotowany był wedle przepisu głoszącego, że jest to potrawa Southwest style - czyli z tego regionu:

Mapka z wikipedii

Centralne miejsce  znajduje się zaś w punkcie, gdzie stykają się na krzyż granice czterech stanów - Kolorado, Nowego Meksyku, Arizony i Utah.

Mapka z wikipedii

Tam, gdzie widać czerwoną kropę, można sobie wstawić każdą kończynę do innego stanu, choć nie wygląda się natenczas zbyt elegancko.


O kuchni tego regionu można sobie oczywiście poczytać w różnych miejscach, na przykład TU. Standardowe produkty to kukurydza (a jak!), kmin rzymski (cumin - nie mylić z kminkiem czyli caraway, bo różnica jest spora, co do końca życia zapamiętam na podstawie eksperymentów kuchennych z zeszłego wieku :), cilantro, papryczki, czosnek - to ze składników obecnych w zupie, a oprócz tego jeszcze rozmaite fasole, orzechy, dynia, limonka. I tequila :)

Wróćmy jednak do punktu wyjścia, czyli naszej zupy. Nie byłabym sobą, gdyby nie zaintrygowało mnie słowo chowder - sprawiające wrażenie, że być może istnieje czasownik chowd, na przykład po staroangielsku, oznaczający długie gotowanie albo zabielanie mlekiem czy śmietaną (charakterystyczne dla tej zupy), albo jeszcze coś.

Aliści byłam w błędzie! Rozwiązanie zagadki zabierze nas w północne regiony Stanów Zjednoczonych, do wspomnianego w tytule posta Wyoming, a szczególnie do parku narodowego Yellowstone. Z czego znane jest Yellowstone? Ano, z gejzerów, rezydujących w KALDERZE, czyli zagłębieniu na szczycie wulkanu. Troszkę może miesza fakt, że owa kaldera mierzy sobie niebagatelne 55x80 km - ale nadal jest to wulkan, a nawet superwulkan.

Chowder zaś - jeśli ufać słownikowi Webstera - wziął się z francuskiego chaudière czyli kocioł, a to z  kolei przywędrowało z łacińskiego caldaria, calidus, calere, skąd mamy w drugim kierunku łańcuszek do cauldron (kocioł właśnie) i caldera - geologiczna kaldera. W innych spokrewnionych językach pojawia się z tej serii na przykład hiszpańska agua caliente - gorąca woda, włoskie caldo - i jeszcze angielski wyraz scald, związany z oparzeniami.

Uwielbiam znajdować takie łańcuchy :) A zanim dolecę z tymi skojarzeniami na Księżyc albo i dalej, pozdrawiam widokówką z Yellowstone właśnie, zabierając się jednocześnie za następną ciekawą ingrediencję - bulgur.


środa, 30 stycznia 2013

1272. na froncie kuchennym

Podjęłam przedwczoraj przygodę z rosołem. Aż wstyd się przyznać - nie gotowałam nigdy jeszcze, może dlatego, że sama za rosołem nie przepadam, a to ze względu na CIORY, czyli ugotowane w wywarze jarzyny, których pewna ilość lądowała nieuchronnie na naszych talerzach mimo bardzo starannego cedzenia przy nalewaniu.

Układałyśmy potem z siostrami wianuszki dookoła talerza, odławiając a to strzępek kapusty, a to selerowy słupek, a to korzeń pietruszy - a reszta nawet była całkiem, całkiem; najfajniejszy w rosole jest jednak makaron.

Mój rosołek gotowałam opierając się luźno na tym przepisie, ze świadomością, że jak mi taka kultowa zupa nie wyjdzie, to będę chyba musiała zawiesić działalność kulinarną i zapodać mrożony bigos (którego zresztą też nigdy nie robiłam).


Z wyglądu rosół nawet dość ładny, ale T zgłosił zażalenie, że to raczej bulion a nie rosół. Poleciałam guglać - no tak, chybam się za bardzo rozpędziła ze zdejmowaniem tłuszczu z powierzchni, mając oczywiście chwalebnie zdrowotne intencje... ale właśnie wyszedł chyba wywar taki-o, nietłusty. Oka za bardzo nie pływały.

No i mięsiwo się rozgotowało - może dlatego, że wołowina to właściwie była kość z niezbyt wielką ilością tkanki mięsnej, a gdyby to był kawał mięsa - albo głównie mięsa z dodatkiem kości - to by się tak nie stało? Zdumiałam się przy okazji, że rosół się gotuje aż tak długo - dwie godziny to ponoć minimum.

Tak, że to nie koniec eksperymentów rosołowych (tak przy okazji - wikipedia podaje ciekawą etymologię słowa rosół:

"Zupa pierwotnie powstawała jako efekt długotrwałego gotowania w wodzie mięsa, które w dawnych czasach było konserwowane przez zasolenie i wysuszenie. Wywar ten zwano rozsół (czy rozsol), skąd wywodzi się dzisiejsza nazwa."

A w tej chwili stygnie mi w miseczce południowozachodni chowder kukurydziany z innego przepisu... zupa chyba bardzo nie-polska, może się okazać nazbyt egzotyczna, a co za tym idzie jednorazowa: gotuje się raz, króliki doświadczalne zjadają i nie marudzą w zamian za moją obietnicę, że więcej ta potrawa na naszym stole się nie pojawi.

Na pocieszenie - coś, co mi się na pewno udało, czyli gofry z dżemami i cukrem pudrem :)


PS. Ciory, rzecz jasna, zostały ewakuowane z mojego rosołku najszybciej, jak tylko było to możliwe; wróciła jedynie posiekana marchewka :) Wielką miałam z tej przyczyny satysfakcję.

wtorek, 29 stycznia 2013

1271. ogień i lód...

...czyli post sponsorowany przez literkę T jak Tomek, bo przedstawiamy serię zdjęć, jakie zrobił staremu magazynowi w Chicago; w zeszłym tygodniu wybuchł tam pożar, a że temperatury były mroźne, woda lana obficie przez strażaków prędko zamarzała i stworzyła pałac Królowej Śniegu.


Nawet latarni się nie upiekło.






Tu widać strumień wody - płomieni na zewnątrz nie ma, ale w środku tlą się jeszcze drewniane struktury.


Podobają mi się też tu te kominy z chińskimi kapelutkami:



Pożar jeszcze się tlił, a już rozpoczęto rozbieranie budynku.


Tu po lewej widać jeszcze strażacką wodę, a po prawej czyha dźwig - narzędzie demolki.


czwartek, 24 stycznia 2013

1270. kokumy dwa.

Dziś ostatni odcinek relacji z wycieczki do Peorii - przejdziemy się po muzeum przyczepionym do najważniejszej atrakcji, jaką była największa ciężarówa na świecie.


O dziwo - okazuje się, że logo Caterpillara dawniej rzeczywiście przypominało gąsienicę!


Firma musiała mieć jakieś supermoce marketingowe - bo jak w latach dwudziestych wypchać traktory na cały świat? Wygląda na to, że Ruskie jak zwykle zakupiły jeden egzemplarz, pewnie rozkręciły na śrubki i patrzyły, jak to zrobione :) Albo może był im po prostu potrzebny jeden amerykański traktor.


Podczas zwiedzania napatoczyły się też żywe eksponaty - pan w czapeczce był projektantem...


i rysował swoje wynalazki w sali przedstawionej tu na zdjęciu!


Okazał się jednak mało rozmowny - próbowałam zahaczyć go jakimiś pytaniami, ale zbył mię raczej, może jako baba nie zasługiwałam na przywilej rozmowy o traktorach :)

T w międzyczasie budował swoją machinę, którą można sobie wysłać na email:


Szukał też lokalizacji Caterpillara w Polsce, kręcąc sobie globem.


Z ciekawych eksponatów były też trąbki, czyli zawory. Ten malutki po prawej pochodzi z chevroleta impali, który sam w sobie jest dość sporym pojazdem - a puzon po lewej z wielkiej CATowej ciężarówki.


Kraft!


Hurra, asortyment! Chyba ustanowię nową etykietę na blogasku :)


No i na koniec jeszcze - parking mieliśmy opłacony w automacie do 12:56, zjawiliśmy się w aucie na czas - co do minuty, bez patrzenia na zegarek. W ogóle. I wyssaliśmy czas na parkingu do ostatniej kropelki!


środa, 23 stycznia 2013

1269. kokumy raz!

Kokumy to w naszym języku określenie wielkich ciężarówek i innego sprzętu budowlano-kopalnianego - nie takiego, który można zobaczyć gdzieś na ulicy albo na zwykłej budowie; mowa tu o innej zupełnie skali, o kopalniach odkrywkowych, budowie tamy na Jangcy albo Kanału Panamskiego. Hasło to wprowadził już dawno temu T, a bierze się ono od szwedzkiej firmy Kockum, produkującej takie właśnie machiny.

Oczywiście nie każda fotokopia to ksero i nie każdy wielki pojazd do kokum - ale tak się już u nas utarło (zdaje się, że to żartobliwa synekdocha?) Od dawna chcieliśmy taki sprzęt obejrzeć, swego czasu w Wyoming spędziliśmy sporo czasu krążąc wokół kopalni odkrywkowej i nie znajdując sposobu dostania się do niej. A tu - w zeszłym roku w Peorii właśnie postawiono takiego kokuma w centrum dla zwiedzających Caterpillar!


Jeszcześmy dobrze nie stanęli w ogonku po bilety, a już można się było zapoznać z częściami w charakterystycznym żółtym kolorze.


Zakupiwszy bilety, polecieliśmy do kina... znajdującego się na pace ciężarówki. Całe kino, na 66 osób, na pace. I nawet siedzenia się trzęsą, kiedy na filmie jedzie się po wertepach :)


A tu widać, jak się z kina wychodzi...


...a następnie od razu popada w zachwyt nad ciężarówą. Po prawdzie to te koła są replikami, ale że opony chodzą po kilkadziesiąt tysięcy $$, to i nie inwestowano aż tyle w eksponat (no i ważą sobie swoje, a tak jest łatwiej).


Tu stoimy sobie z przodu (wyjątkowo dużo tym razem naszych pysoków na zdjęciach, ale ktoś się musi poświęcić, żeby było widać skalę zjawiska), za nami widać schodki, po których kierowca dociera na miejsce pracy, a po prawej, nad znakiem CAT widać kabinę.


Poszliśmy potem zwiedzać inne, mniejsze eksponaty...


...ale człowiek musi uważać, bo machiny patrzą!


A jakby co, to mają pazdury.


Popróbowaliśmy jednak rozmaitych sprzętów...


...i ciekawi mnie bardzo: co się dzieje z walcem, kiedy naciśnie się guzik z zającem? Przecież chyba nie kica do przodu?


A potem, po ciężkiej pracy, można było sobie odpocząć całkiem tak, jak czyniono to w kultowych "Alternatywach".


wtorek, 22 stycznia 2013

1268. biegun zimna w Dwight, Ill.

Wczoraj wydarzył się nam znienacka wolny dzień - u mnie w pracy dzień Martina Luthera Kinga, zaś u T - zimno nie do zniesienia, nie buduje się. Miałam odgracać, ale T rzucił hasło, żeby wybrać się do Peorii pooglądać największą ciężarówkę na świecie, więc odgracanie przesunęłam na niedzielę i wczoraj bladym świtem wyruszyliśmy - 260 km, niecałe trzy godziny.

Zatrzymaliśmy się w miasteczku Dwight celem zatankowania kawy na stacji benzynowej, a mnie coś zaświtało, że chyba mają tam też zabytek - starą stację, która funkcjonowała w czasach słynnej Route 66.


Pani w kasie entuzjastycznie wyjaśniła nam, jak się do owego zabytku dostać - dobry znak, bo czasem pracownicy stacji benzynowej nie wiedzą kompletnie nic o okolicznych atrakcjach.

I tak w jaskrawym słońcu zajechaliśmy na miejsce, gdzie skrzyżowanie zabudowane jest w sposób nawiązujący do dawnych lat.


A oto i "nasza" stacja - zdjęcia robione w wielkim pośpiechu, bo było tam tak przeraźliwie zimno, że po minucie zaczęły mnie boleć ręce, i to po same łokcie (się nie ubrało rękawiczek ze względu na aparat, a wichura wielka).


Kiedy tę stację zbudowano, składała się tylko z domku z tarasikiem; o wiele to przyjemniejsze dla oka, niż dzisiejsze struktury! Potem dopiero dodano z boku warsztat.



Jeśli będziemy tamtędy przejeżdżać kiedyś w lecie, to koniecznie trzeba zajrzeć - w warsztacie jest małe muzeum.


Nad drzwiami wisi tabliczka wyjaśniająca, dlaczego akurat ta stacja jest ważna wśród dziesiątek innych, jakie istniały wzdłuż niemal czterech tysięcy kilometrów Drogi 66 - otóż działała najdłużej (doczytaliśmy później, że ni mniej, ni więcej, tylko... 66 lat :)


A potem ruszyliśmy dalej na południe, ale wcale nie ku cieplejszemu, jak by się można spodziewać... trafiliśmy nawet na małe zadymki i śnieżyczki.


Tuż przed Peorią zdumiał nas osobliwy most - kto buduje takie krzywe wiadukty? Przecież zwykle są poziome...


Nie było siły, musieliśmy jakoś się wydrapać na ten most, choć GPS, gdyby nie miał wyłączonego głosu, darłby się zapewne "olaboga, gdzie jedziecie, źle, źle!"

Droga była kręta i dziurawa, ale na jej końcu objawiła się serendypia w postaci pięknej panoramy Peorii:


Dla jasności jeszcze mapka - na zielono zaznaczyłam trasę, a niebieska kropa odnosi się do tytułowego bieguna zimna w Dwight.

Źródło: nationsonline.org
W tytule pojawia się też tajemnicze "III", a właściciwie duże I i dwa małe L - pozwoliłam sobie skorzystać ze starego skrótu stanowego, bo wedle dzisiejszego systemu pocztowego napisałoby się oczywiście IL i tyle. Ale jak już wracamy do Drogi 66, to na całego :)

(Tu można przestudiować całą tabelkę kodów pocztowych i innych, gdyby ktoś był zainteresowany.)