Zaczniemy od okolic dalszych - na północny wschód od nas. T uczestniczył w budowie ogromnego domu nad samiuśkim jeziorem Michigan. Dojazd dość paskudny, bo nie ma sprzyjającej autostrady, turlać się trzeba opłotkami, ale za to można przed pracą złapać taki oto widok z placu budowy:
Mieszkańcy właśnie takie będą miewali atrakcje o poranku...
...a takie w dzień - plus prywatna plaża z garażem na łódź, minus klamoty budowlane:
Jeśli chodzi o zdjęcia z wnętrza, najbardziej podoba mi się to, z niezwykłymi promieniami... moim zdaniem należało sprawdzić, na co w tej wodzie wskazują! A teraz już przepadło.
I jeszcze jedna fotka milijona patyków. Wyliczenie całości drewna potrzebnego na ten obiekt ponoć nie jest możliwe, bo określić by to można jako "cała góra", a i tak mijałoby się to z celem, bo gdzie składować ową górę? Przyjeżdża więc etapami, zależnie od potrzeb.
Okolica bliższa - nareszcie pozatykano dziury po drzewach wywalonych w lecie przez mini-tornado przelatujące przez nasze osiedle.
Pozatykano je drzewkami z Kolorado... ech, pewnie chodzi o nazwę gatunku, ale co tam, będziemy sobie wyobrażać, że przybyły właśnie stamtąd.
Ostatnio, gdy docierały do nas resztki Sandy, cieszyliśmy się wyjątkowo kolorowymi zachodami słońca:
I wreszcie okolica bliziutka - jesień dotarła do naszego klonika, który T przyciął conieco, więc może będziemy mieć coś na kształt bonsai?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz