piątek, 5 października 2012

1214. kosmiczne michy, czyli wizyta w Very Large Array



O VLA myśleliśmy już w zeszłym roku, przy wyprawie do Teksasu (wszak to z grubsza ten sam kierunek), ale trzeba by było zbytnio zbaczać z drogi i niestety radioteleskopy (dla krótkości zwane dalej teleskopami) się nie załapały. W tym roku z początku też ich w programie nie było, ale odbyliśmy małą naradę, wyrzuciliśmy sto piętnasty przykład staroindiańskich ruin, dołożyliśmy kilkaset kilometrów do trasy... i już mogłam sobie z niecierpliwością czekać na wizytę w miejscu dla mnie kultowym, coś jak Częstochowa albo Ostra Brama, tylko kosmicznie naukowo. No i tam właśnie kręcono 15 lat temu "Kontakt" z Jodie Foster i Davidem Morsem, którego lubimy i w domu nazywamy pieszczotliwie Langolierem, bo grał główną rolę w filmie "Langoliers".


Nocleg, trochę z bidą, znaleźlismy w Socorro - spaliśmy pod murkiem na bardzo twardym kampingu (gwoździa w glebę nie szło wbić), gdzie wszystko trzeba było sobie zorganizować, to znaczy przywlec stolik z innej, nieużywanej działki, podobnie pożyczaliśmy też prąd i wodę. Na dodatek okazało się, że w drzwiach do łazienki zamontowano zamek na cyferki, których to tajemniczy zestaw zapomniano nam podać, a już zrobiło się późno i biuro zostało zamknięte. T wykazał się bystrością wręcz szerlokowską: obejrzeliśmy bowiem ze wszystkich stron ulotkę o kampingu z nadzieją, że tam właśnie ujawnione będą numery - nic z tego. T zauważył jednak, że w adresie, przy numerze posiadłości, jest dorysowana kropa. Poleciał sprawdzić - okazało się, że miał rację! Tak właśnie zaszyfrowano łazienkowy sekret :)

Dobrze, że było już ciemno, bo nie docierało do nas, że śpimy sobie między kupą materiału drzewnego (gałęzie, pniaki itd.) a zgraciami, jak określiłaby to moja Mama, czyli masą obiektów wszelakich, ciepniętych w narożniku bez większego uporządkowania. Byliśmy jednak zdesperowani, bo wygląda na to, że te rejony Nowego Meksyku - jak już dowiedzieliśmy się w zeszłym roku - w ogóle nie są nastawione przyjaźnie do namiotowców i prędzej znajdzie tam przechowalnię dla koni, niż kamping z prawdziwego zdarzenia. 

Przygody następnego dnia znakomicie zrekompensowały jednak noclegowe niewygody. Po pierwsze, gdy z Socorro sunęliśmy na zachód w stronę teleskopów, T zatrzymał się przy jednej z przydrożnych tablic typu historical marker; często opisane na nich zdarzenia należą do kategorii "Tu pod tą gruszką siedział Kościuszko", ale tym razem trafił nam się istny klejnot: ghost mine - stara kopalnia srebra, cynku i ołowiu! 

Skręciliśmy więc czem prędzej w drogę, która prowadziła do ruin (choć nie od razu... nie obyło się bez zawracania, bo zwykle tak jest, że na nieznajomym rozwidleniu jedzie się tam, gdzie nie trzeba :) i dotarliśmy do mieściny, w której liczba mieszkańców wynosi... DWA. Stoi tam jakaś buda, coś na kształt kościoła, jeden dom - człowieka ni widu, ni słychu, może akurat całe miasto wyjechało na wakacje, dużo do tego nie potrzeba. Za wejście na teren kopalni ponoć trzeba zapłacić, ale nie było jak ani komu, więc wdarliśmy się bezprawnie na nieogrodzony teren i wyzwiedzaliśmy malownicze pozostałości po kopalni, która funkcjonowała jeszcze w roku 1945, a w latach świetności otoczona była miasteczkiem z trzema tysiącami mieszkańców.



Ciarki przechodzą na myśl, że pod nami jest ponad 50 kilometrów tuneli...


Dla porównania - TU są zdjęcia sprzed lat.


Do teleskopów nie było już potem daleko. Ciarki były mię przeszły, gdy daleko, daleko pojawiły się pierwsze, maleńkie jeszcze, białe strukturki - SĄ! One rzeczywiście istnieją!


Zatrzymaliśmy się następnie przy torach, które były dla mnie zupełnym zaskoczeniem, bo pojęcia nie miałam, że taki ogromny teleskop pakuje się na specjalną, jaskrawoczerwoną platformę i wiezie na inną pozycję.



Teleskopów jest w sumie 27, ustawionych w kształcie litery Y. Każdy waży 210 ton i ma 25 metrów średnicy. Widać je ładnie na zdjęciu satelitarnym. (Wspomnę przy okazji, że ten teren idealnie nadaje się na tego rodzaju przedsięwzięcia, bo spełnia trzy warunki: jest równy, otoczony górami (co blokuje ewentualne zakłócenia) i znajduje się wysoko nad poziomem morza.)


Na powiększonym zdjęciu widać główne tory oraz króciutkie odcinki prowadzące do poszczególnych postumentów, na których można w różnych konfiguracjach montować teleskopy.


Teleskopy są skoordynowane i potrafią funkcjonować jako jeden gigantyczny radioteleskop o średnicy 34 KILOMETRÓW! Każda miska połączona jest światłowodem z centrum komputerowym i w niebywałym pośpiechu przepycha dane - kabelek ma taką przepustowość, że w ciągu jednej dziesiątej sekundy przelatuje nim równowartość "Wojny i Pokoju".

Miejsce to zwiedza się zupełnie za darmo i bez nadzoru; zaczyna się od małego Visitor Center i ewentualnie sklepu z pamiątkami. Wyświetlany tam film przerasta chwilami nasze zrozumienie, a poza tym NAPRAWDĘ chcieliśmy już lecieć i oglądać żywego teleskopa!


Podchodzi się tam do jednej struktury całkiem blisko - dotknąć się nie da, ale wrażenie jest niesamowite. Stanęłam pod michą do zdjęcia (zdjęcie musi być), a tu usłyszeliśmy szczęknięcie i teleskop się zaczął obracać!


Podekscytowałam się niemożebnie, że akurat trafiliśmy na porę kręcenia teleskopem, ale podniecenie opadło, gdy okazało się, że struktury są niebywale ruchliwe i zmieniają pozycję co kilka minut.

Podjechaliśmy oczywiście do warsztatu, gdzie remontuje się teleskopy (dowozi się je na wspomnianym wcześniej czerwonym transporterze), bo każdy co kilka lat jest malowany itd.


Z ciekawostek całkiem niespodziewanych dodam jeszcze wiadomość o chłodzeniu. Otóż odbiornik fal radiowych zbieranych z kosmicznej dali przez teleskop jest schładzany ciekłym helem do temperatury bardzo zimnej - minus 255 stopni Celsjusza, a to dlatego, żeby wygłuszyć zakłócenia spowodowane zbyt rozbrykanymi atomami, z których składa się ów odbiornik. Jak wiadomo, im cieplej, tym atomy szybciej się ruszają i nadają, i te drgania interferowałyby ze słabiuteńkimi falami z kosmosu.

Jak się tam stoi, to człowiek normalnie czuje te kosmiczne fale, jak lecą i prawie-że można je powąchać :) Dla wyjaśnienia dodam, że michy nigdy nie szukały zielonych ludków i z programem SETI łączy je wyłącznie "Kontakt".


I tak sobie myśleliśmy - dopiero co byliśmy w Pueblo de Taos, zwiedzaliśmy tysiącletnią wioskę Indian, a tu taka świątynia nauki, jeden z najbardziej wypasionych sprzętów badawczych na świecie, korzystający z najnowszych zdobyczy cywilizacji!


Dla porządku jeszcze na koniec - mapka pokazująca, jakie okolice dziś zwiedzaliśmy:


Następnym razem chyba... El Malpais i El Morro, czyli dubeltowa serendypia.

2 komentarze:

Ev (ZielonaKrówka) pisze...

O, bardzo lubię ten film :D więc strasznie fajnie czyta się o Twojej radioteleskopowej wycieczce :)

kasia | szkieuka pisze...

Ha, dzięki - strasznie długi post mi wyszedł, ale to było jedno z moich wieloletnich marzeń podróżnych i nie mogłam się powstrzymać :)