poniedziałek, 4 czerwca 2012

1160. fura zdjęć, czyli trzy spotkania ze szlakiem Appalachów

Obiecałam małą wycieczkę w Smoky Mountains, ale jakoś dni zlatują jeden po drugim... dobra wiadomość jest taka, że zdjęcia są już na Picasie, tylko trzeba je opisać i staną się dostępne. Póki co - mały pod-fotoreportaż, czyli jak to ze szlakiem było.

Szlak Appalachów, jak sama nazwa wskazuje, ciągnie się około 3500 km przez te właśnie góry, od Georgii aże po Maine, po drodze przebijając się jeszcze przez 12 innych stanów. Bywają, o dziwo, ambitni ludzie, którzy przechodzą całość w ciągu jednego sezonu, co zabiera średnio od pięciu do siedmiu miesięcy; zaczyna się na wiosnę na południowym końcu i wędruje na północny wschód, korzystając z ocieplającej się pogody.

Są też osoby wędrujące po tym szlaku w odcinkach - też się liczy, choć nie jest się wtedy największym hardkorem :) Idąc po naszym kawałeczku, marzyliśmy też o takiej wyprawie... ale pod koniec wędrowania doszliśmy do wniosku, że mooooooże kiedyś zrobimy jakiś kawałek, ale to raczej w nieokreślonym czasie nazywanym później.

O wędrowaniu można sobie poczytać na stronie z pamiętnikami - fajnie jest grzebać w cudzych zapiskach, więc spędziłam tam trochę czasu, zapoznając się z bólami wszelkich części ciała, ze szlakowymi aniołami, które pojawiają się nieoczekiwanie i częstują wędrowców jedzeniem, albo się nie pojawiają, tylko zostawiają skrzynie z zapasami... Na pewno jest to niesamowita przygoda, ale jak na mnie, to nie wiem, czy nie byłoby to po prostu trochę... nudne (rozważania czysto teoretyczne, bo mowy nie ma, żebym przedreptała trzy i pół tysiąca kilometrów :)

Przejdźmy jednak do konkretów, coby ten post nie okazał się równie długi, jak ów szlak, bo i tak zanosi się na mnóstwo zdjęć. Oto mapka przedstawiająca przebieg Appalachian Trail:


Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce na tamie o nazwie Fontana Dam, w Północnej Karolinie. Nie skojarzyliśmy nawet wtedy, że przechodzi tamtędy słynny szlak, więc skupiliśmy się raczej na oglądaniu tej niesamowitej struktury, największej tamy po tej stronie Gór Skalistych.

Przetuptaliśmy ponad 700 metrów w te i we wte, więc, ta-dam, mamy zaliczone półtora kilometra :)


Gapiliśmy się też w dół, a konkretnie 150 metrów w dół, na elektrownię i wypływającą z dołu odcedzoną Little Tennessee River.


Można było zejść kapkę niżej i obejrzeć spillways, czyli - korzystając z wiki jako słownika, przelewy albo też urządzenia upustowe, którymi wypływa woda, jeśli jej poziom w jeziorze osiągnie określonąwysokość.


Z drugiej strony patrzymy na spokojniutkie Jezioro Fontana...


...a potem kombinujemy, czy da się zjechać tam, o, na dół, żeby betonową ścianę ujrzeć i z tej perspektywy.


Hurra! Dało się zjechać - i zrobić jedno z moich ulubionych zdjęć T :)


Obejrzeliśmy z bliższa drugi koniec upustów, specjalnie ograniczony betonowym fartuchem, żeby woda spadająca z wysokości nie biła bezpośrednio w dno rzeki, bo zapewne migiem by je wymyła. TU można obejrzeć filmik pokazujący właśnie spuszczanie wody w Fontanie.


Kuknęliśmy też na elektrownię i stację rozsyłającą prąd, dziwując się, że nikt nas przy tym nie pilnuje.


I kazałam sobie zrobić zdjęcie z turbinką :)


Następnego dnia, jak już opowiadałam przy okazji niedźwiedzi, pojechaliśmy na Clingmans Dome (2025 m npm), najwyższy szczyt w Smoky Mountains oraz Tennessee. Widoki były przecudne, klasyczne i magiczne.


Miś musi być, a jakże - bo to przeżycie do zapamiętania na zawsze :)


Przez Clingmans Dome przechodzi też Szlak Appalachów, oznaczony takim oto słupeczkiem:


Dróżka jest wąskawa, tutaj akurat nie, ale ta jedna trzy-i-półtysięczna część szlaku, jaką przeszliśmy, w większości była stanowczo jednoosobowa, otoczona zaroślami. Wiodła samym szczytem grzbietu, więc gdzie tylko gęstwa się przerzedzała, czekały piękne, szerokie panoramy.


Na błotnistej części ścieżki zdybaliśmy stopę... albo misie, albo Yeti?


Roślinności oczywiście wszędzie zatrzęsienie; na każdym zwalonym pniu od razu robi się mały ogródek, na przykład z porostami o czarującej nazwie Brytyjscy żołnierze (Cladonia cristatella).


Warto też patrzeć w górę, na przykład na drzewa obwieszone mchem:


I znów w dół, na śliczne bluets...
 

Trzecie spotkanie ze szlakiem było, można powiedzieć, prawie całkiem zabetonowane. Miało miejsce na Newfound Gap, mniej więcej na środku drogi wędrującej przez park narodowy, na granicy Tennessee i Północnej Karoliny - umieszczono tam, rzecz jasna, stosowną tablicę, przy której trzeba odczekać w małej kolejce do zrobienia sobie bardzo nie-unikatowego zdjęcia.

Dookoła  znajduje się potężny parking, jako że miejsce to jest też punktem historycznym...


...gdyż tu właśnie Franklin Delano Roosevelt dokonał otwarcia parku. Tłumy były wtedy o wiele większe, niż przy naszej wizycie, więc może nie powinniśmy narzekać :)


Zaś tam, gdzie kończy się beton, stoi sobie niepozorna tablica... do północnego końca szlaku, do góry Katahdin w Maine, pozostało drobne 3173 kilometry :)


2 komentarze:

Ev (ZielonaKrówka) pisze...

Ale ty ciekawie piszesz :)
Nigdy nie byłam szczególną fanką podróży, ale Twoje relacje czyta mi się bardzo, bardzo dobrze :)

kasia | szkieuka pisze...

Dzięki - cieszę się, że się podoba :) Może czasem za dużo tych zapisków, ale boję się, że "na stare lata" mi wspomnienia pouciekają :)