Powinnam jeszcze w zmyślnikowanym w tytule słowie dodać "drewniano" albo "paździerzowo", bo gdyby nie ów materiał, to traumy by nie było. Otóż zasuwałam sobie w zeszły piątek w sposób dość zrelaksowany do domciu, całe te moje pięć minut, aż tu nagle dostrzegłam, że okazała płyta paździerzowa niby-to umocowana na dachu pojazdu sunącego sąsiednim pasem traci łączność ze swoim transportem i, jak na zwolnionym filmie, jeden róg podnosi się w górę... sznurki się zsuwają... płyta staje na sztorc... i w sposób nieukniony, jak fala tsunami, płynie w moją stronę.
Pomyślałam szybko, że może przyspieszę i fala mnie ominie. Niestety - tak całkiem nie udało mi się uciec i usłyszałam głuche ŁUP. Transport skręcił od razu na parking, ja za nim, trzęsąca się z wrażenia. Głośniej, niż przykazywałoby dobre wychowanie oraz samokontrola, zapytałam kierowcę, czy ma ubezpieczenie, bo jego materiał budowlany raczył był właśnie wytrzasnąć mi zagiętkę w drzwiach.
Zupełnie nie mam doświadczenia w takich sprawach; policję, zdaje się, wzywać należy tylko w sprawach spornych; zaczęliśmy więc od zadzwonienia do ubezpieczenia. Dzwonił kierowca, a ja w tym czasie prowadziłam dość długą konwersację z dziadkiem-pasażerem. Okazało się, że mieszkają niemal naprzeciwko nas, że Filipińczycy (i że dziadek wie o Wałęsie oraz że w Polsce jest Szczecin, Warszawa i Kraków), że pastor baptystów, że zbory zakładają na Filipinach, że płyta przeznaczona była na jakąś huśtawkę dla wnuka, że zawsze przywiązywał sznurkiem, a tu ktoś mu poradził użyć takie gumy z haczykami... i że jest w Nowym Testamencie werset o wierze martwej bez dobrych uczynków, przy czym mój interlokutor znacząco spoglądał na wgięte drzwi.
Werset wersetem, ale nie znaczy to, że mam jeździć z zagiętką, która za rok czy dwa zapewne odpryśnie farbę i zacznie rdzewieć, znacząco obniżając wartość mego pomarańczowego autka. Ubezpieczenie zresztą od razu obiecało naprawę na swój koszt.
Takoż i dzisiaj udałam się na appointment u mechanika, co było nielichym przeżyciem. Dostanie się w nieznane tereny jest samo w sobie przygodą, tym bardziej, że żaden tam GPS, tylko mapka i własna orientacja. Do tego dochodzi jazda obcym autem, brrrr! Strasznie jestem staroświecka pod tym względem, niby radzę sobie, ale taaaakie to niewygodne. A tu ubezpieczyciel pokrył również pojazd zastępczy, tyle, że trzeba było się przebić przez kilka prób wtrynienia mi lepszego auta, do którego musiałabym dopłacić, oraz jakiegoś wypasionego ubezpieczenia.
No i tak to się turlam obecnie srebrzystą mazdką, a pomarańczek ma być gotowy na piątek. I cieszę się niezmiernie, że doznał tylko takiej zagiętki, a nie na przykład potłuczonej przedniej szyby, że rzecz się działa w miarę powoli, a nie pędem, gdzieś na autostradzie... ale traumy kropelka zostaje, dziś wjeżdżając właśnie na autostradę miałam przed sobą przyczepkę pełną drewna i PĘDEM ją wyprzedzałam, bo to już by był skandal, żeby w drodze do mechanika jeszcze raz zerwać przysłowiowym tubajforem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz