czwartek, 15 marca 2012

1111 אֶרֶץ יִשְׂרָאֵל

ברוך אתה ײ אלהינו מלך העולם
"Błogosławiony jesteś, Panie, nasz Boże, Królu Wszechświata."

Wróciliśmy w sobotę z wyprawy do אֶרֶץ יִשְׂרָאֵל - Eretz Israel - Ziemi Izraelskiej; można powiedzieć, że podróży życia. Brzmi to może trochę patetycznie, ale do żadnego innego kraju nie da się pojechać z Biblią w ręku w charakterze przewodnika i wywrócić sobie do góry nogami cały rządek wyobrażeń o miejscach znanych od lat, ale tylko z czytania, na sucho (i nie mam na myśli jedynie pustyń :)

Od razu napomknę też chwalipięcko, że pozwalam sobie wstawiać hebrajskie wyrażenia, bo pękam z dumy, że udało mi się w pewnym stopniu zapoznać z hebrajskim alfabetem, co wydawało mi się na początku absolutnie nie do przejścia. Dwa tygodnie w otoczeniu robaczków i odrobina przymusu przez okoliczności oraz tona ekscytacji pozwoliło napatrzyć się na litery, a najbardziej pomocne były trójjęzyczne drogowskazy - zdumiewające same w sobie, bo w kraju o powierzchni niecałych 24 000 kilometrów kwadratowych (mniej więcej jedna trzynasta Polski) standardowo występują trzy bardzo różne alfabety (hebrajski, arabski, łaciński) w porywach do czterech, bo telewizja jest pełna... rosyjskiego.

Pierwszy odcinek opowieści będzie dotyczył przeprawy do Tel Avivu z przystankiem w Stambule, gdzie docelowo zmierzaliśmy nad Morze Czerwone, do Eilat. Wylecieliśmy wieczorem w piątek, tureckimi liniami lotniczymi, co do których mieliśmy lekkie wątpliwości, bo oczami wyobraźni widzieliśmy flotę składającą się z latających dywanów. Okazało się jednak, że to bardzo fajne linie, a zarazem hojne, bo od razu z buta rozdano kosmetyczki z następującą zawartością: skarpetki, klapki na oczy, korki do uszu, szczoteczka do zębów, pasta, balsam do warg. Niemożebyć!

Dodatkowo każdy miał swój ekran, w którym mieszkał zylion filmów, seriali i innych programów, wiadomości, a nawet GRY. Wszystko to okazało się nader przydatne, bo lot był bardzo długi.



Na ekraniku można było wybrać też opcję "mapka" albo "kamera", dzięki czemu podglądało się na bieżąco świat do przodu i na boki. W ten sposób każde siedzenie było przy oknie, a zarazem w kabinie pilotów. Muszę przyznać, że oglądanie lądowania było dla mnie nieco stresujące.

W Stambule przesiedliśmy się do pojazdów 3 i 4 (1 - limuzyna na lotnisko, 2 - samolot), to znaczy metra i tramwaju, żeby przedostać się na stare miasto. Zapłaciliśmy też pierwsze frycowe, wlazłszy nie przez te bramki, co trzeba, a każda bramka zjada żeton, mały, plastikowy krążek, przypominający pieniążki z dziecięcej gry. Okolice linii tramwajowej były takie sobie - Stambuł wygląda raczej bałaganiarsko.

Błękitny Meczet robi wrażenie; masa kopuł, które jakoś magicznie spoczywają wzajemnie na sobie i na pierwszy rzut oka powinny się zawalić, ale jakoś stoją, i to od dawna :)


Wewnątrz milion kafelków, lekki mrok, maleńcy ludzie - troszkę przeszkadzały mi druty, na których wisi tuż nad ziemią ogromny kandelabr, ale trudno. Za to stojąc przy kolumnie poczułam się chuda, chudzieńka :)



Powędrowaliśmy potem do Hagia Sophia, która, ku mojemu zdumieniu, znajduje się tuż obok. Obejrzeliśmy ją tylko z wierzchu, bo była zamknięta, ale za to ładnie się prezentowała w mżawce i wśród świecących chodników.

Wracaliśmy potem kilka przystanków na nogach, żeby pooglądać turecki świat - mnóstwo tam sklepów, budek, wiele dywanów i czarodziejskich wystaw pełnych światła.


Zgłodnieliśmy, więc za kończące się już tureckie fundusze nabyliśmy od ulicznego sprzedawcy (jakich były setki, w rozmaitych branżach) precle z sezamem, które pan łaskaw był podgrzać na przenośnym piecyku z puszki i rurki.


Pojazdami 5 i 6 (tramwaj, metro) dotarliśmy z powrotem na lotnisko. Byłam już wykończona, bo poprzedniej nocy spało się bardzo mało, więc skorzystałam z Hotelu Pod Monitorem.


Następny samolot (pojazd nr 7) był lekko po północy - po niecałych dwóch godzinach znaleźliśmy się w Tel Avivie, na lotnisku Ben Guriona...


...i od razu zapachniało Izraelem :)


Wiedzieliśmy, że teraz czeka nas pociąg i autobus, ale wedle wskazówek pani z okienka biletowego, pociągi zaczynały jeździć dopiero za dwie godziny. Zatrzymaliśmy się więc na lotnisku... ale o tym już następnym razem :)

4 komentarze:

Mrouh pisze...

Samolocik wypaśny, ale skarpetki dają a piżamki i szlafmycy już nie?:-) Tureckie światełka w sklepiku bardzo kuszące! I meczet... można by się gapić w sufit godzinami, ale faktycznie te druty nieco psując widok...

bordowy pies pisze...

Zapowiada się świetna relacja, z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki. Też marzę o wyprawie do Izraela, a póki co, uczę się hebrajskiego (a raczej próbuję się uczyć ;)).
שלום

kasia | szkieuka pisze...

Mrouh - myślę, że piżamka po prostu nie weszła do kosmetyczki. Co do meczetu się zgadzam, choć ten niebieski niedokładnie w Twoim odcieniu :)

Bordo (że pozwolę sobie tak w skrócie :) - ja też marzyłam, chyba przez dziesiąt lat, i ta wyprawa wszelkie marzenia spełniła z nawiązką. A co do nauki hebrajskiego, to zapisałam się na "słówko dziennie" tu: http://eteacherhebrew.com/hebrew-word-day. Szkoda, że nie ma wymowy, ale z braku laku dobry kit. Mam tylko nadzieję, że mi starczy zapału na jak najdłużej...

bordowy pies pisze...

Dzięki za namiary na "słówko dziennie" - chętnie skorzystam.
Gdybyś była zainteresowana, mogę Ci przesłać linki do ciekawych stron z materiałami do nauki hebrajskiego.
A teraz idę nadrabiać zaległości i czytać dalszy ciąg izraelskich opowieści. Parę dni mnie nie było, a tu tyle się dzieje :)
Pozdrawiam Bordo (spodobało mi się, więc niech tak zostanie ;))