piątek, 25 lutego 2011

914. hurra! zrobiłam kartkę.

Po wyjatkowo długim okresie niekartkowania wymodziłam wreszcie dziełko wiosenne, kwieciste, w tradycyjnie oczobipnej kolorystyce. Może się wreszcie wena odkorkuje, bo pomysły czekają (czyli to może nie brak weny, tylko chęci wykonania), ścinki z tej karteluszki również, które mogłyby się nadać w sam raz do zielskowych pieczątek z Krakowa...

W niniejszej kartce udział biorą:

- baza niebieska i żółta - recykling teczek na dokumenty;
- główne tło - karton malowany akwarelami, posypany na mokro solą celem uzyskania wzorków;
- siateczka z kwiaciarni w Ch.;
- kwiatki ukręcone z marszczonej bibuły, na środku przyszyte koraliki oraz paćka z lakieru do paznokci z brokatem;
- listki z filcu przeszytego muliną;
- zielony tusz na brzegach;
- napis zrobiony gorącym embossingiem.

środa, 23 lutego 2011

913. ciekawe, kto się bardziej cieszy...

...Rahm Emanuel z tego, że wczoraj wygrał wybory na burmistrza Chicago,
czy Tomek ze zdania dziś egzaminu na obywatelstwo? :)

wtorek, 22 lutego 2011

912. o wolnym dniu

Redakcja dała nam wczoraj wolny dzień, więc z radością zaplanowałam, ile-to-ja-dokonam w tym wolnym dniu. Ha! Oczywiście nie udało mi się uporać z całą listą, ale trochę odhaczyłam. Wieczorem wzięło mnie na czytanie - razem z T zagłębiliśmy się w lekturę, każde swoją. On ma "współczesnego pisarza niemieckiego" z samolotami na okładce, a ja skończyłam "Pestkę" - wlokącą się trochę w trakcie, ale niesamowicie intensywną pod koniec. (Jeśli ktoś źle znosi smutne kawałki o zwierzętach, to stanowczo odradzam tę powieść - schlipałam się po pas.)

Ponieważ zaś tę intensywność trzeba było czymś przykryć - nie szło zasnąć po takich wrażeniach - złapałam jeszcze jedno powieścidło z półki, trochę na chybił trafił o tej niemal-północnej porze. Na razie nie było tam nic, co poszarpałoby duszę. Dochodzę za to do wniosku, że lata temu ("Pestka" mieszka już u mnie ze dwie dekady) korektorzy byli o wiele uważniejsi. Kilka ostatnich książek - nówek, jakie przyniosłam z biblioteki, usypane było literówkami, a w tych starszych - czyściusieńko. A myślałby kto, że w dzisiejszych czasach, gdy świat pełen jest komputerów zaopatrzonych w automatyczne sprawdzacze tekstu...

I tak mnie to wszystko zestresowało, razem z jutrzejszą perspektywą Tomkowego egzaminu, że przyśniła mi się pani U z liceum, która nawet po dwudziestu latach jest w stanie człowieka przerazić. Pani U uczyła historii i była jedną z największych pomyłek pedagogicznych w tej szkole, która skutecznie zatłukła we mnie jakąkolwiek sympatię do historii. Lekcje były przeraźliwie nudne ("czytajcie sobie rozdział x z podręcznika"), pani siedziała zwaliście za biurkiem i gapiła się w okno, swoją osobą dając dowód, jaka ta historia jest beznadziejna; natomiast do odpowiedzi trzeba było zaryć na pamięć tekst z książki. Nic się z niczym nie wiązało, totalna pamięciówa, od strony do strony, obrazki pominąć - jak z kolei mawiała pani od biologii, wielki wróg takiego sposobu "nauczania".

Zazdrościłam pewnej Basieńce, która, niczym jakiś mechanizm, potrafiła nagrać na płyty mózgowe całe strony z podręcznika; ja natomiast brzydziłam się zawsze ryciem na pamięć, z wyjątkiem zagranicznych słówek, ewentualnie wzorów czy niezbędnych definicji. Brrr. Na szczęście były też przedmioty, na których można było się wykopać z głębin depresji, spowodowanej niemożnością uzyskania na historii przyzwoitej oceny.

(Była też i pani Ł od geografii, gdzie z kolei zakuwało się na pamięć do niczego niepotrzebne cyferki z rocznika statystycznego, a piękno świata, jaki geografia powinna człowiekowi przedstawiać, zupełnie wśród jej nudziarstwa ginęło. Ale to zupełnie inna opowieść i cieszę się bardzo, że terapia wycieczkowa kilku ostatnich lat pozwoliła mi pozbyć się licealnej traumy historyczno-geograficznej.)

Poza tym posprzątałam też sobie w kraftowni, na skutek czego powstały strony w art journalu, zawierające rozmaite drobiazgi, które szkoda wyrzucić, a przydać, to się już chyba nie przydadzą. Na pamiątkę eksperymentów z różnymi technikami mam więc poniższą różowinkę:

Kończy się też kocyk "fale Mississippi" dla dzieciaczka, który ma przyjść na świat za kilka miesięcy właśnie w stanie Mississippi. Nazwę dzieła wymyśliłam sobie sama, to nie żadne oficjalne określenie - ale co tam, podczas dłubania tysięcy oczek przychodzą człowiekowi do głowy różne myśli i pomysły, to czemu nie.

czwartek, 17 lutego 2011

911. papier i ogień

W Craftypantkach przedstawiałyśmy ostatnio wyczerpujący kurs pergaminartowy autorstwa Dawida – Tengela, więc i ja postanowiłam spróbować metodą nieco naciąganą, bo z wykorzystaniem blaszek do embossingu na zimno. Łapnęłam kawałki kalki (nie wiem nawet, czy z takiej dokładnie się korzysta), jakie plątały się w pudełku ze ścinkami, i wyszły mi takie oto próbki:
Na każdej z wyjątkiem napisu widać kulfony, ale co tam, jakoś trzeba zacząć. Na jednej brakuje kawalątka elementu, na innej – elementy dziurkowane są wypukłe po tej samej stronie, co wytłaczane, a powinny chyba być „wypukłe pod spód”. W próbce śniegowej z kolei wypukłość idzie w obie strony – zagapiłam się byłam :)

Wniosek jest taki, że trzeba sobie porządnie usiąść, przy porządnym stole i świetle, a nie uśtyrmać się (słowo domowe z domu w Polsce) przy niskim stoliku kawowym i bylejaczyć o poranku. Łatwo bowiem wtedy nacisnąć zbyt mocno i przedziurawić kalkę, a i wytłaczanki nie wychodzą w równomiernym białym kolorze. I tak sobie myślę, że jajowate wzory może by się nadały na jakie kartki wielkanocne?

I tak sobie siedziałam, dziabałam, aż tu nagle włączył się przeraźliwy pisk alarmu pożarowego. Alarm ów z pewnością wybudziłby z najgłębszego snu, choć pipczył na korytarzu. Kot bidok skitrał się bardzo mocno – kto wie, może on słyszy „bardziej”, jakieś pasma dźwięku, których my nie odbieramy?

Nie minęło pięć minut, ledwie nawdziałam na się odzież bardziej cywilizowaną od piżamy (lubię sobie bowiem pokraftować ranną porą w piżamie), a już pod budynek zajechał wóz strażacki oraz – na wszelki wypadek – paramedycy. Wparowali obłożeni sprzętem (zastanawiam się czasem, kto miał cięższą zbroję – średniowieczny rycerz, czy dzisiejszy strażak?) i zaczęli od pytania, kto przypalił jakieś papu. Zalatywało właśnie jakimś spieczonym jedzeniem, a magiczna skrzyneczka w przedsionku od razu powiedziała strażakom, że to ci z 203. (Muszę napomknąć T, żeby ostrożnie robił te swoje spalonki, bo jeszcze straż przyjedzie :D).

Długo rzecz nie trwała, poleciałam pstryknąć fotkę, ale prawdziwy wóz strażacki już był odjechał, zostali tylko paramedycy, i to w ruchu:

PS. Zwracam uwagę na fakt, że śniegu już prawie nie ma! A do pracy przyszłam dziś sobie w sweterku.

środa, 16 lutego 2011

910. mądrość woła na ulicach...

... na placach głos swój podnosi;
nawołuje na drogach zgiełkliwych, w bramach miejskich przemawia:
"Dokądże głupcy mają kochać głupotę, szydercy miłować szyderstwo, a nierozumni pogardzać nauką?
Powróćcie do moich upomnień, udzielę wam ducha mojego, nauczę was moich zaleceń.”

Niewiele się jakoś ostatnio klei... kartki nie powstały żadne od nie-wiadomo-kąd. Czyżby jakieś zimowe wyczerpanie weny?

Czasem tylko wyskleja się stroniczka do gromadziennika, bo to jakoby obowiązkowe (i tak jeszcze mam zaległość – grecką knajpę z zeszłej niedzieli), albo do art journala. Natchnieniem powyższej były zacytowane na początku słowa z Przypowieści Salomona, z pierwszego rozdziału. Nasz polski kościółek podejmuje kroki w celu uskutecznienia skajpowego studium właśnie tej księgi, więc sobie przeczytałam i kiedy przy porządkowaniu starych magazynów w pracy zobaczyłam zdjęcie chińskiej ulicy, w sam raz mi spasowało.

Oprócz zdjęcia mamy wymoczony w herbacie wydruk starego egzemplarza Pisma Świetego (zdaje się, że przekład księdza Wujka), taśmowy transfer pani Mądrości – tak ją sobie właśnie wyobrażam :), nieco złotego embossingu i papieru skrapowego. A flaszeczka perfumowa występuje dlatego, że mądrość jest jak drogocenny olejek. O.

środa, 9 lutego 2011

908. lunchtime collage, czyli terapia klejowa

Lubię sobie czasem klejnąć coś podczas lunchu – w końcu otoczona jestem papierem, a i klej podręczny na biurku stoi, tuż obok balsamu do łapek. Materiały nie są zbyt wypasione; ot – magazyny, trochę przypadkowych papierów, utensylia piszące też standardowo-biurowe.

Wczoraj zaklinałam wiosnę za pomocą wycinanki nieco może ludowej z kolorowych reklam:

W zeszłym tygodniu, natchniona przez pewien blog, ukleiłam sukienkę na plaży, to znowu z tęsknoty do letnich wypraw nad jezioro MI, gdzie cudnej barwie wody towarzyszy neutralny kolor piachu i zieloniutkie trawska. (Jeśli się dobrze przyjrzeć tłu wziętemu z reklamy, to jest na nim i piasek, i włochata graba :)

No i jeszcze zestaw świąteczny – dwuczęściowy, bo strona główna przykryta jest półprzezroczystą kartą z kalkowej koperty. Do tego uczestniczą w dziele szczątki kartek świątecznych, koperty, opakowanie z kawy (! Od niego w sumie się zaczęło, bo szkoda mi było wyrzucić fajne zimowe krajobrazy), kawalątek opakowania z kakao i zdjęcie ucztujących dziadków z jakiejś gazety. I fura taśmy klejącej, bo te materiały jakieś takie mało-lepne, klej nie mógł im dać rady.


Ostatni tydzień w pracy był okropnie ciężki... czułam się zupełnie przywalona. Raczej nie boję się tyrki, ale jeśli staram się, jak tylko mogę, łącznie z wieczorami i weekendami, a nie mogę się odkopać i widzę, że dzieje się to również na skutek cudzej głupoty czy niedbalstwa/niechciejstwa, to zaczynam się buntować. Tym bardziej, że w podstępny sposób usiłuje się wepchać na moje biurko jeszcze kolejne zadania, które niekoniecznie powinny przyjść akurat do mnie, tylko na przykład do księgowości. Uczę się więc być „dyplomatycznie asertywna” i sygnalizować, że może to jednak nie dla mnie.

A może należy podejść do takich nawałów pracy jak do bólu zęba: dobrze, że czasem poboli, bo inaczej człowiek nie doceniałby czasu, kiedy NIE boli :)

wtorek, 8 lutego 2011

907. akcja ścinek, czyli już dawno chciałam to zrobić...

...a mianowicie sporządzić resztkową mozaikę, na przykład w art journalu. Oczywiście resztek w zasadzie nie ubyło, bo to ledwie dwie stroniczki - ale fajnie było grzebnąć w papierowych wspomnieniach. Miałam podobne odczucia jak w domu w Polsce, kiedy grzebie się w worze z resztkami szmatkowymi i przypomina, co z czego było uszyte. Spora część tych ciuchów już nie istnieje, albo doświadcza drugiego życia w postaci jakiejś ścierki; a ścinki sobie leżą i czasem nawet się do czegoś przydają.
Ostatnio w Collage Caffe też zapanowała moda na wykorzystywanie drobinek, zatem do dzieła:

Kilka szczegółów z mojej mozaiki - poniżej jest pieczątka pamiątkowa z wyprawy na wystawę patchworków zeszłej jesieni, wycinek z kwitka z badziewiakowni "White Castle" i ćwiek z uchem, którego nie mogę rozgryźć.

Guzik z Magicznego Słoika Wigilijnego, kawalątek koronki, ptaszyna z jakiegoś opakowania, kolorowe opakowanie znaleźne.

Zawijasek z winorośli, kwiatek paćkany lakierem do paznokci, kraciasty karton niebiesko-brązowo-kremowy - chyba pierwszy bloczek, jaki sobie nabyłam, bo był taniusi, a kolory zupełnie nie moje, więc jeszcze się nie zużył, choć minęły lata.

Metalowy element znaleźny, filcowe kółeczko.

Mam jeszcze parę innych stron świeżo stworzonych, ale będą musiały poczekać :)

piątek, 4 lutego 2011

906. zza zaspy

Zaspy zaspami, a kleić trzeba :) Craftypantki w tym miesiącu zapraszają do zużywania ścinków metodą matrioszkową - po wyjaśnienia zapraszam TU, a poniżej - w miarę bieżący widok z okna w pracy:

W niedzielę bladym świtem popędziliśmy do Chicago oglądać śniegowe rzeźby na Navy Pier. I oto mamy inauguracyjną stronę w gromadzienniku na rok 2011!

Wykorzystałam w niej kartkę pomalowaną akwarelami (bardzo fajnie się po akwarelach pisze), fragmenty ulotki z Miasta, a poniżej widać śnieżynkę wypaćkaną gessem przez szablon wydziurkowany dziurkaczem, jak również litery, które miały całkiem nieodpowiadający kolor, więc pojechałam je również gessem, srebrzystą akrylówką i brokacikiem Sticklesowym.

Po śniegowych rzeźbach wpadliśmy jeszcze do Garfield Park COnservatory, do zielska i kwiecia. Pozyskaną tam broszurkę wmontowałam w gromadziennik na przezroczystej podstawie, której tu zupełnie nie widać z przyczyn oczywistych. Powstała ona przez zlepienie kleistymi stronami dwóch kawałków szerokiej taśmy, skądinąd bardzo przydatnej przy transferach.

I karteczka ostatnia - niby nie była to wyjazdowa przygoda, ale postanowiłam uwiecznić w gromadzienniku wielkie wykopywanie się ze śniegu, bo ta zadyma zapewne przejdzie do historii.

A skoro o śniegu mowa - taką fotkę pstryknęłam wyjeżdżając dziś z osiedla. Budowniczy piramid (śniegowych) pozostawili po sobie imponujące ślady.

I jeszcze droga do pracy, na której napatoczył się pojazd mechaniczny, więc widać lepiej proporcje piramid oraz to, że jedzie się właściwie korytkiem i z poziomu dość niskiego autka, jakie posiadam, przez większość jazdy nie widać prawie niczego :)

środa, 2 lutego 2011

905. i po zadymie

Dotarłam dziś na zakład jako pierwsza i póki co, ostatnia :D Dobrze, że mnie T dostarczył i że miał przy sobie łopatę, bo trzeba było przekopać się do drzwi, o czym będzie osobna historia. Siedzę sobie właśnie przy moim oknie, za którym w słoneczku i w towarzystwie błękitnego nieba z delikatnymi chmurkami mam istną Szwajcarię - góry śniegu, po których od czasu do czasu przelatuje wiatr, popychający srebrzyste wstążki leciutkich płatków. Na małym odcinku, gdzie wspomniane góry nie zasłaniają widoku, widzę drugi brzeg parkingu - piękne klify śniegu z obsypującymi się piargami i innymi zjawiskami geologicznymi. I jak tu nie lubić zimy?

Taki miałam widok z okna wczoraj po południu, kiedy zadyma się zaczynała:

A tak jest teraz, na fotce zrobionej z dokładnie tego samego miejsca na stosie cedeczek:

wtorek, 1 lutego 2011

904. ale zadyma

Takiej pogody tośmy jeszcze chyba nie oglądali - od kilku dni zapowiadano, że idzie potężna zadyma i rzeczywiście, mapa pogodowa w dzisiejszej gazecie zapowiadała śnieg od Reno w Nevadzie po Nowy Jork - ponad cztery tysiące kilometrów :) Z tego może powstać naprawdę wielka zaspa! I chyba właśnie powstaje, bo wicher wieje taki, że aż ściany poskrzypują. Na dodatek hulają błyskawice, a przez kręcący się śnieg widać ledwie kilka metrów za oknem.

Oglądaliśmy właśnie wieczorne wiadomości - okolica jest raczej wymarła, część ulic pozamykana, między innymi Lake Shore Drive, gdzie istnieje obawa, że jezioro Michigan będzie się wychlapywało na asfalt, bo mają być kilkumetrowe fale.

Jednym słowem - hibernacja; w pracy zapowiedziano, żebyśmy sobie wzięli pracę do domu i jutro nie przybywali, jeśli nie będzie warunków. A tak wyglądała druga strona mojego okna, kiedy dziś wychodziłam:
A taki mamy widok z okna: