Redakcja dała nam wczoraj wolny dzień, więc z radością zaplanowałam, ile-to-ja-dokonam w tym wolnym dniu. Ha! Oczywiście nie udało mi się uporać z całą listą, ale trochę odhaczyłam. Wieczorem wzięło mnie na czytanie - razem z T zagłębiliśmy się w lekturę, każde swoją. On ma "współczesnego pisarza niemieckiego" z samolotami na okładce, a ja skończyłam "Pestkę" - wlokącą się trochę w trakcie, ale niesamowicie intensywną pod koniec. (Jeśli ktoś źle znosi smutne kawałki o zwierzętach, to stanowczo odradzam tę powieść - schlipałam się po pas.)
Ponieważ zaś tę intensywność trzeba było czymś przykryć - nie szło zasnąć po takich wrażeniach - złapałam jeszcze jedno powieścidło z półki, trochę na chybił trafił o tej niemal-północnej porze. Na razie nie było tam nic, co poszarpałoby duszę. Dochodzę za to do wniosku, że lata temu ("Pestka" mieszka już u mnie ze dwie dekady) korektorzy byli o wiele uważniejsi. Kilka ostatnich książek - nówek, jakie przyniosłam z biblioteki, usypane było literówkami, a w tych starszych - czyściusieńko. A myślałby kto, że w dzisiejszych czasach, gdy świat pełen jest komputerów zaopatrzonych w automatyczne sprawdzacze tekstu...
I tak mnie to wszystko zestresowało, razem z jutrzejszą perspektywą Tomkowego egzaminu, że przyśniła mi się pani U z liceum, która nawet po dwudziestu latach jest w stanie człowieka przerazić. Pani U uczyła historii i była jedną z największych pomyłek pedagogicznych w tej szkole, która skutecznie zatłukła we mnie jakąkolwiek sympatię do historii. Lekcje były przeraźliwie nudne ("czytajcie sobie rozdział x z podręcznika"), pani siedziała zwaliście za biurkiem i gapiła się w okno, swoją osobą dając dowód, jaka ta historia jest beznadziejna; natomiast do odpowiedzi trzeba było zaryć na pamięć tekst z książki. Nic się z niczym nie wiązało, totalna pamięciówa, od strony do strony, obrazki pominąć - jak z kolei mawiała pani od biologii, wielki wróg takiego sposobu "nauczania".
Zazdrościłam pewnej Basieńce, która, niczym jakiś mechanizm, potrafiła nagrać na płyty mózgowe całe strony z podręcznika; ja natomiast brzydziłam się zawsze ryciem na pamięć, z wyjątkiem zagranicznych słówek, ewentualnie wzorów czy niezbędnych definicji. Brrr. Na szczęście były też przedmioty, na których można było się wykopać z głębin depresji, spowodowanej niemożnością uzyskania na historii przyzwoitej oceny.
(Była też i pani Ł od geografii, gdzie z kolei zakuwało się na pamięć do niczego niepotrzebne cyferki z rocznika statystycznego, a piękno świata, jaki geografia powinna człowiekowi przedstawiać, zupełnie wśród jej nudziarstwa ginęło. Ale to zupełnie inna opowieść i cieszę się bardzo, że terapia wycieczkowa kilku ostatnich lat pozwoliła mi pozbyć się licealnej traumy historyczno-geograficznej.)
Poza tym posprzątałam też sobie w kraftowni, na skutek czego powstały strony w art journalu, zawierające rozmaite drobiazgi, które szkoda wyrzucić, a przydać, to się już chyba nie przydadzą. Na pamiątkę eksperymentów z różnymi technikami mam więc poniższą różowinkę:
Kończy się też kocyk "fale Mississippi" dla dzieciaczka, który ma przyjść na świat za kilka miesięcy właśnie w stanie Mississippi. Nazwę dzieła wymyśliłam sobie sama, to nie żadne oficjalne określenie - ale co tam, podczas dłubania tysięcy oczek przychodzą człowiekowi do głowy różne myśli i pomysły, to czemu nie.
1 komentarz:
pamiatkowy wpis z uzbieranymi scinkami z eksperymentów to doskonały pomysł, w sumie to chyba jedyny sposób dla mnie na aktywność scrapowo-craftową dla mnie w obecnych warunkach... a z geografią to miałam podobnie zupełnie, też musiałam się uczyć ile kur się hoduje w Polsce, a ile rośnie ziemniaków i ile jest wielbładów gdzieś tam... i nie wiem w czym to miało pomóc. A pan geograf wcale nie był wiekowy, zresztą mam nadzieję, że zmienił metody, bo teraz pracuje w prestiżowej szkole dla zdolnej i ambitnej młodzieży.
Prześlij komentarz