...minął ten weekend, ale zwykle tak bywa z ostatnimi dniami przed wyjazdem. Zakończyliśmy z dziećmi od polskiego trymestr, było małe rozdanie świadectw i nagród oraz lekcja szydełkowania z moim małym ADHDowcem, nastręczająca pewne problemy, bo młody jest leworęczny. Załapał jednak i chociaż pierwotny zamysł zrobienia szalika zmienił szybko na zakładkę, to mam cichutką nadzieję, że - kto wie - może takie zajęcie jakoś mu pomoże w opanowaniu brykania.
Wyprawa do polskiego kościółka dalsza, niż zwykle, w mniej znane tereny, co mnie lekko stresuje, powrót akhem ciut okrężny, ale tak się zdarza, kiedy jedzie się za kimś, kto dopiero zakupił GPS :) GPS może i jest fajny i pomocny, ale myślę, że ogłupia - człowiek przestaje się orientować w terenie, a to jednak przydatna umiejętność.
Nareperowałam Tomkowe ubrania robocze, odrobiłam zadanie domowe z pracy, porozwiązywałam problemy egzystencjalno-sztukowe, zawiozłam makulaturę do schroniska dla zwirzów, poutyskiwałam trochę, bo popsuła nam się ledwie pięcioletnia lodówka i trzeba jakoś ten problem rozwiązać... No i pokleiłam conieco, przy czym jeden z eksperymentów w ogóle się nie udał. Wyszły natomiast trzy serie karteluszek.
Z gorącym embossingiem na kalce:
Ze śnieżynkami, podobne do tego, co zrobiła Kalanchoe oraz co widziałam tu:
Z płótnem, cokolwiek na ludowo - i pierwsza z nich nadaje się na płócienne wyzwanie w Skrapujących Polkach:
Reszta kartek będzie w albumie po lewej. Mam jeszcze pomysłów całą górę, ale myślę, że powstaną dwie-trzy serie i na tym koniec.
I tyle. Padam na nos. Kraftownia wygląda, jakby ktoś spuścił na nią małą bombkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz