czwartek, 15 kwietnia 2010

724. niebo, ziemia

Można by się rozpisać na tematy bieżące, ale chyba wiele z nas zaczyna już odczuwać lekki przesyt, choć atmosfera jest oczywiście poważna. Tym bardziej, że dołożyło się trzęsienie ziemi w Chinach, gdzie zginęło ponoć 600 osób, no i jeszcze wybuch wulkanu na Islandii, który chyba bezpośrednio nikomu nie zaszkodził, ale za to utrudnił życie tysiącom.

Dokonuję jednak wyboru na korzyść powrotu do zeszłotygodniowej wycieczki, jakoś tak łatwiej jest, kiedy w umyśle przesuwają się piękne obrazy z przysłowiowych "ciepłych krajów". Głównym celem miał być start rakiety - i odbył się zgodnie z planem, po tym, jak spędziliśmy ze dwie godziny na wilgotnym trawniku w Kennedy Space Center. Poniższy filmik nie jest najlepszej jakości, bo zwykłe aparaty nie dają sobie rady z blaskiem i hukiem, więc tu można obejrzeć wersję urzędową, z bliska.

Cudne było to czekanie do ostatnich sekund, bo w końcu prawie do ostatniej chwili mogą jeszcze start odwołać; a potem ogłuszające okrzyki ludu, oślepiający blask wznoszący się powoli wśród nagle oświetlonego, nocnego jeszcze nieba, i wreszcie booooom - dociera dźwięk, nieco z opóźnieniem. Towarzyszą mu trzaski na podobieństwo fajerwerków, a całość nie trwa długo, po dwóch minutach wahadłowiec jest już daleko, spalił basen paliwa, huk i jasność zabrał ze sobą w dalekie, kosmiczne światy. Została dziwaczna łodyga z pary wodnej, powoli rozpraszająca się i zmieniająca ubarwienie w promieniach turlającego się coraz wyżej słońca.

W ramach bonusu na kilka minut przez startem przeleciała nam nad głowami Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, na którą właśnie wybierał się niniejszy wahadłowiec. Po starcie zaś spędziliśmy większość dnia w Centrum Kosmicznym, podziwiając i ogrom latających struktur, i ogromną ilość zawartych w nich szczegółów. I Księżyca nawet dotknęliśmy, bo w gablotce jest dostępny kamyczek.
Na koniec dnia rozbiliśmy namiot w Sebastian Inlet i nie nakładaliśmy nawet dachu, żeby przez siatkę pogapić się na rozgwieżdżone niebo, daleko od miejskiego blasku. I był to baaardzo piękny dzień, taki tematycznie kompletny.

Potem już widoki były bardziej przyziemne - gapiliśmy się, między innymi, w bagna i bagienka w poszukiwaniu aligatorów. Znaleźliśmy ich całe mnóstwo - od może półmetrowego stworka w jeziorze w Okefenokee, poprzez pojedyncze egzemplarze zalegające zdumiewająco tuż przy drodze, aż po całe aligatorowe bagienko z licznym okazami, które właśnie zdecydowały się na pospolite ruszenie, kiedy zabrałam się za kręcenie filmiku.

Everglades, skąd pochodzi ten filmik, rzucił nas na kolana rozmaitością ptactwa, które jakoś się przyzwyczaiło do ludzi, albo nie doznało z ich strony niczego nieprzyjemnego, bo stały sobie, suszyły skrzydła (anhingi i kormorany nie mają ochrony przed wilgocią, więc muszą się suszyć), zbierały papu na śniadanie, grzebały sobie w piórach - i było to naprawdę niezwykłe.

1 komentarz:

druga szesnaście pisze...

dziękuję ci za to oderwanie od rzeczywistości.
się człowiek rozmarzył i wanderlustu nabawił. :)