Zakupiłam bilecik na wyjazd do Polski – równy miesiąc od dzisiaj. I siedzę sobie teraz lekko sparaliżowana natłokiem pomysłów, jakie przydałoby się wykonać przed wyjazdem. Ustawiły się w kolejce trzy tłumaczenia (jedno z nich spokojnie mogę zrobić w P, drugie – po drodze, więc nie ma wielkiej paniki.) Krafty rozmaite, które wymyśliłam na prezenty. Kartki Christmasowe i inne świąteczne elementy – jeśli będę zwlekać tak, jak w zeszłym roku, myśląc, że zrobię je w Polsce albo po powrocie, to znowu dam plamę. A jeszcze dzieciaki od polskiego mają produkować kartki – muszę zapytać, czy moglibyśmy to zrobić po powrocie, bo wcześniej będzie ciężko. Niki namawia mnie na udział w świątecznym bazarze kraftowym... co też wymagałoby intensywnej produkcji. Łaaaaa. Tak się właśnie czuję :) Łaaaaaaaa.
Wczoraj sporą część dnia poświęciłam na tłumaczenie artykułu o Saulu – na angielski. Dym szedł mi z mózgu od myślenia, podobne teksty z angielskiego na polski mogę jechać praktycznie bez słownika i dość szybko. A tu – jak utknę czasem na jakimś zdanku, to sieeedzę i kombinuję zdawałoby się w nieskończoność. Całe szczęście, że tekst jest ładnie napisany po po polsku, bo gdyby mi jeszcze przyszło odcyfrowywać, co autor miał na myśli, to bym się do nowego roku nie wygrzebała.
Powinnam może częściej tłumaczyć w tę stronę, bom zupełnie wyszła z wprawy. Druciki przyzwyczaiły się do przewodzenia słowek tylko w jednym kierunku.
Było też i trochę wycinania i klejenia – mam już całą garść świątecznych bombek. Zawiesiłam je na dżunglu, czyli na sztucznym drzewku w kącie pokoju. Zasypiałam już, a tu brzdęk – dżungiel się wywalił i przy okazji zepchnął z postumenciku doniczkę z prawdziwymi kwiatkami. Nic się na szczęście nie pobiło, tylko gleba się wysypała. Niefajnie jest zmiatać ziemię z włochatej wykładziny w późny niedzielny wieczór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz