Zanosiło się na krótką wycieczkę, tak że na wieczór myśleliśmy jeszcze o wypadzie do kina. Okazało się jednak, że po drodze było nazbyt wiele kuszących brązowych tablic, oznajmiających rozmaite atrakcje.
Pojechaliśmy sobie na zachód drogą 64 czyli North Avenue, aż do miejscowości Oregon (nie mylić, rzecz jasna, ze stanem Oregon.) Po drodze rzuciły nam się w oczy dwa wielkie „kominy” czyli chłodnie elektrowni – koniecznie chcieliśmy jak najbliżej podjechać. Zatem za Rock River udaliśmy się na północ wielce malowniczą drogą numer 2, z przystankiem przy statku, skąd widać z kolei tajemniczą statuę na przeciwległym brzegu rzeki.
W Byron skręciliśmy na wschód i wydawało się, że nie ma za bardzo podjazdu do tej elektrowni – droga kręciła w polach, raz bliżej, raz dalej. I nagle – niespodzianka: po kolejnym zakręcie znaleźliśmy się znienacka tuż przy „kominach”, przy wjeździe do elektrowni... atomowej. Zatkało nas z lekka, T zaczął wysiadać z auta, ale natychmiast zamknął drzwi, „bo te miony tak tu pędzą”. Żart to, rzecz jasna, był i całą elektrownię obfotografowaliśmy z kilku stron. Niesamowita sprawa – te chłodnie są OLBRZYMIE, a do tego podjeżdża się niemal na wyciągnięcie ręki.
Potem trzeba było wrócić do Oregon – pojechaliśmy chudszą drogą po wschodniej stronie Rock River z nadzieją, że będzie dojazd do statuy. Oczywiście, że był – w Lowden State Park się podjeżdża, parkuje, ogląda rzeczony pomnik Czarnego Jastrzębia, schodzi po dwustu dwóch drewnianych schodach do rzeki (T skrzętnie policzył), wędruje na północ do źródełka. Wraca się na górę ledwo zipiąc.
W Oregon skręciliśmy na południe – niby że do Castle Rock. Okazało się jednak, że po drodze była brązowa tablica kierująca do White Pines Forest State Park. Jak tam pięknie! Park znajduje się w dolince, wyjedzonej przez rzeczkę w dolomitowych skałach, piętrzących się ślicznie po obu stronach. Można się piknikować, połazić po szlakach, pobyczyć – i przejechać autem przez brody (w sensie bród, nie broda), bo w dwóch miejscach specjalnie nie zrobiono mostków. Normalnie atrakcja nie z tej ziemi.
Potem wreszcie dostaliśmy się do Castle Rock State Park – najfajniejsze miejsce to Overlook, gdzie wdrapuje się po metalicznych schodach na skałę po północnej stronie parkingu. Cudny widok daleko-daleko, z naciskiem na Rock River.
Zostały nam jeszcze dwa miejsca. Pierwsze – John Deere. Spodziewaliśmy się może jakiegoś fragmentu jego wynalazku, starej szopy, czy coś koło tego. Okazało się jednak, że za jedyne trzy dolary uczestniczy się w kapitalnym pokazie kowalskim – gość dmuchał miechem, smażył żelazny pręt i w końcu wymodził z niego śliczny listek. Opowiadał przy tym o różnych rzeczach w nader zajmujący sposób. Zostaliśmy też oprowadzeni po domku Johna D.
Potem już naprawdę mieliśmy dojechać do autostrady 88, ale znów sprowadziła nas ciut na manowce brązowa tablica – dom dziecięctwa Ronalda Reagana. Był już zamknięty – spóźniliśmy się może pół godzinki. T cyknął więc tylko kilka zdjęć z wierzchu. Niedaleko jest też miejsce urodzin Czterdziestego Prezydenta, ale to już będzie inna wycieczka. Jeśli się odpowiednio wcześnie wyjedzie, można te wszystkie atrakcje zaliczyć w jeden dzień – my wygrzebaliśmy się dopiero koło 9:30.
I tak to w jedną niedzielę przelecieliśmy przez kawał historii – od dolomitowej geologii przez Indianina, Johna Deere’a, Ronalda Reagana aż do atomu. I niech ktoś powie, że małe miasteczka nie są ciekawe!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz