Campeche czyli kolorowy zawrót głowy.
Meksykańskie miasteczko Campeche niczym się nie wyróżnia, dopóki nie wjedzie się na teren Starego Miasta, od niemal dwudziestu lat znajdującego się na liście dziedzictwa światowego. Wystarczy jednak wjechać w jedną z wąskich uliczek, prawdopodobnie wybrukowaną kamieniem z nieistniejących części murów obronnych – i trudno przestać robić zdjęcia, bo każdy budynek zachwyca detalami fasady.
Zanim udaliśmy się na bliższe oględziny kolorowych domków, obstalowaliśmy sobie pokój w hotelu Colonial. Po raz kolejny zaskoczyła nas tamtejsza procedura, mianowicie oglądanie pokoju oraz szczegółowe objaśnienia wszystkich szafek, kranów i wyłączników, dokonywane przez pokojówkę – zanim się zapłaci i dostanie klucz. Pokój zgodnie z meksykańską tradycją okazał się ciekawy kolorystycznie, jako że ściany pomalowane były na różne kolory, na przykład różowy, pistacjowy, żółty... W łazience zaś mieściła się skomplikowana plątanina rurek i kurków na tle pięknych, starych płytek. Cały hotelik to budynek „z przeszłością” – na zewnętrznej ścianie tablica z ceramicznych płytek objaśniła nas, że mieszkał tam niegdyś nie kto inny, a Gubernator Tabasco wraz z małżonką, Donią Gertrudą Eulalią Gorostietą y Zagasti el Teniente de Rey de Campeche. Na środku znajdował się z kolei uroczy dziedziniec i tylko nowoczesne drzwi o nieciekawym kształcie psuły historyczne wrażenie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od pozostałości siedemnastowiecznego ośmioboku murów przy bramie lądowej (Puerta de Tierra) i od kilku bastionów (baluartes), jakie się jeszcze zachowały. Świetna gratka dla tych, którzy lubią wdrapywać się tu i ówdzie. Troszkę rozczarował nas fakt, że choć wedle przewodnika mini-muzea w bastionach miały być za darmo, to jednak wszędzie trzeba było uiścić niewielką kwotę. A na murach poczuliśmy się nawet chwilowo uwięzieni, bo studentka-bileterka wpuściła nas na górę, po czym zamknęła bramkę i sobie poszła.
Wybraliśmy się następnie w stronę Zatoki Meksykańskiej, po drodze zachwycając się na każdym kroku niesamowitą kolorystyką domków; naprawdę trudno uwierzyć, że calusieńkie miasto jest tak wymalowane! Nawet jeśli środek domostwa jest zrujnowany, to zewnętrzne mury lśnią jaskrawymi barwami i rozmaitymi zakrętasami.
Trochę znienacka pojawił nam się przed oczami barokowy kościół Templo de San Jose;o tyle osobliwy, że jedna z iglic zamiast zwykłą wieżyczką, zwieńczona jest... latarnią morską. Front budynku ozdabiają liczne kafelki, których w całym Campeche jest mnóstwo; niektóre niemal wpychają się przed oczy, jak choćby dekoracje na ławkach otaczających główny plac (Parque Principal), a innych trzeba trochę poszukać, choćby zaglądając między kraty w oknach, gdzie kryją się piękne parapety.
Zatrzymaliśmy się potem na wspomnianym głównym skwerze – głównie żeby obejrzeć zbudowaną na przełomie XVI i XVII wieku katedrę (Catedral de la Concepcion Immaculada). W dzień jest bardzo ładna, ale o wiele większy zachwyt budzi wieczorem, kiedy jest sprytnie podświetlona – podobnie jak cały plac zresztą, gdzie kwitnie życie towarzyskie. Kiedy nadszedł cieplutki wieczór, na scenie na środku placu zainstalowała się orkiestra dęta pod wodzą dość energicznego dziadka, zastąpiona mniej więcej po godzinie przez podstarzałego nieco piosenkarza z gatunku mexico-disco.
Po bokach placu rozłożono z kolei stoły do gry najwyraźniej przypominającej bingo, a kto spragniony czy zgłodniały, mógł sobie skorzystać z obnośnych i stacjonarnych bufetów. Wieczór spędziliśmy zatem w nader przyjemnej atmosferze, racząc zmysły wzroku i słuchu niezapomnianymi wrażeniami.
Należy jeszcze wspomnieć, że nad Zatokę Meksykańską zdążyliśmy w sam raz na zachód słońca. Pospacerowaliśmy trochę nabrzeżnym bulwarem, pooglądaliśmy pomniki nie znanych nam bohaterów, zapodziwialiśmy ognistą kulę zanurzającą się w szybkim tempie w lśniących falach – i właśnie nadszedł czas powrotu na rynek, do serca Najbardziej Kolorowego Miasta na Jukatanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz