niedziela, 2 marca 2008

Bo to jest co? Quintana Roo!

Ponieważ wybranie i przygotowanie najlepszych fotek spośród niemal dwóch tysięcy (!), jakie z nami przyjechały, może trochę potrwać – zapodam kilka ciekawszych chwil od razu. Trudno się zdecydować, bo wrażeń było mnóstwo; przesypują się teraz w rozumie jak szkiełka w kalejdoskopie, układając w coraz to nowe wzory.
Zacznę od mapek – wczoraj spotkałam się z grupą znajomych i na podstawie pytań, jakie zadawali, stwierdziłam, że stanowią kompletny ugór geograficzny, jeśli chodzi o te tereny. Nie będę się jednak śmiać, bo rok temu sama nie wiedziałam, gdzie jest Belize, a i Gwatemalę mogłabym równie dobrze umieścić w Afryce, jak i Ameryce Południowej :). (Tu „ukłon” w stronę wielu lat lekcji geografii, na których zakuwaliśmy ilości węgla i boksytów wydobywane przez rozmaite kraje, zamiast dowiedzieć się, gdzie leżą piękne i ważne miejsca.)
Jest zatem mapka lotu Chicago – Memphis – Cancun, oraz mapka trasy lądowej w wypożyczonym w Cancun pojeździe marki Chevrolet Klekot. Tak go sobie nazwaliśmy, choć na poważnie był to... Chevrolet Chevy. Tak stało napisane na tylnej klapie. Klekotał zaś uporczywie, co na 2500 kilometrów staje się nieco irytujące.


Zdjęcia zaczynamy od Tulum – pierwszych majowskich ruin, jakie zwiedzaliśmy i jedynych usytuowanych nad morzem. Pięknym, niebieściutkim morzem, trzeba dodać, bo piasek niemal biały i woda czyściutka; do tego urwisko i palmy – nic, tylko produkować pocztówki! Zlecieliśmy na dół po tych drewnianych schodkach, zafascynowani kolorystyką otoczenia i szumem fal.Na szczęście do ruin przybyliśmy jeszcze przed otwarciem; nie było zbyt wiele ludzi i takie właśnie obrazy pozostaną mi w pamięci. Kiedy wracaliśmy na parking szeroką żwirową drogą, z przeciwka waliły tłumy pieszo oraz w wagonikach ciągniętych przez wypasione kolorystycznie traktorki. Zapewne właśnie dotarły transporty turystów z Cancun i okolicznych miejscowości superwypoczynkowych.

Drugie zdjęcie to zachód słońca w gwatemalskim Tikal, które było niby punktem kulminacyjnym ekspedycji, ale nie wiadomo, czy do końca, bo zachwytów o podobnym natężeniu było wiele. Na pewno było to miejsce najbardziej oddalone drogowo, bo potem już w zasadzie wracaliśmy.
Tikal to ruiny miasta, w którym wedle niektórych źródeł mogło mieszkać i ze sto tysięcy ludzi. Obecnie do zwiedzania gotowe jest kilka sporych piramid, akropolis z całą gromadą budynków, kilka piramid mniejszych i trochę jeszcze innych zabudowań. Dalej kopią, dalej wygrzebują struktury.Zdjęcie przedstawia główny rynek, gdzie na przeciwległych stronach stoją wielkie piramidy; składają się one z podstaw-piedestałów i zbudowanych na nich właściwych świątyń, niestety w znacznym stopniu uszkodzonych. Wchodzi się zwykle na szczyt podstawy. Co ciekawe, piramidy te nie były postawione ot-tak sobie, gdzie było miejsce, tylko pod odpowiednimi kątami i w takich odległościach, żeby mogły służyć jako kalendarze i instrumenty astronomiczne.

W Campeche, na zachodnim brzegu Jukatanu, spotkała nas piękna niespodzianka: stare miasto, otoczone fragmentami murów, jest przepięknie pomalowane na tradycyjnie meksykańskie, oczobipne kolorki. Wiele budynków przetrwało jeszcze z czasów konkwistadorów. Miasto jako całość znajduje się na liście Dziedzictwa Światowego UNESCO i bardzo się stara, żeby stanąć na poziomie zadania. (Również Tikal, Chichen Itza i Uxmal są na Liście.)
Chodziłam tam z aparatem i pstrykałam raz za razem, bo w Campeche nie da się zrobić brzydkiego zdjęcia. A tematy nie kończą się na domkach – mają tam jeszcze zachody słońca nad Zatoką Meksykańską, piękną (w dzień i w nocy) katedrę na Rynku i... stada cudnych płytek ceramicznych.

Uxmal pozostanie mi w pamięci jako najpiękniejsze z ruin, a zarazem najgorętsze. Zwiedzaliśmy je w godzinach wczesnopopołudniowych, powolutku i przeskakując z jenego cienia do drugiego. Przysłowiowy żar lał się z nieba niczym płynne złoto i na budowle z jasnego kamienia nie dało się patrzyć bez okularów, tak lśniły w słonecznym blasku.
Wycieczka sama ułożyła się w taki sposób, że stopniowała dekoracyjność obiektów: w Tikal były praktycznie same kamienie, z niewielką ilością rzeźb i inskrypcji, głównie na stelach i ołtarzach; potem zwiedziliśmy kilka miejsc umiarkowanie rzeźbionych, a w Uxmal nastąpił istny zalew! Znów pstrykałam dziesiątki szczegółów, bo... szkoda było zostawić i nie „zabrać” jakoś ze sobą.
Budynki czasem mają ponad sto metrów długości czy szerokości; zadziwia to, jak równiutko zostały zbudowane w czasach, kiedy nie było jeszcze prezycyjnych przyrządów optycznych i ile pracy włożono w te wszystkie rzeźbionki.

Kolejne zdjęcie to najbardziej chyba znana piramida Majów, znajdująca się w kompleksie Chichen Itza. Spektakularna struktura była ponoć świątynią boga Kukulkana (Pierzastego Węża), a zarazem działała jako kalendarz, bo rzucała określone cienie podczas przesileń i równonocy.
Chichen Itza to są ruiny najbliższe Cancun; wiążą się z tym wielkie tłumy, zadeptanie i setki rozłożonych na ziemi kramików z pamiątkami, jak również pamiątkarze wędrujący i zaczepiający turystów: „łan dola, łan dola!” – reklamują się, podtykając pod nos figurkę. Zatrzymujemy się, pytamy, czy naprawdę – a gość wtedy od razu: „tłenty łan dola!” I tak wygląda meksykański marketing.
Niestety, z powodu wielkiej ilości zwiedzających nie wchodzi się do wnętrz ani na szczyty; nic dziwnego, bo tysiące stóp by rozniosły budowle, których przez kilkaset lat nie zjadła dżungla. Stanowczo wolę jednak mniej oblegane obiekty :).
Zniesmaczyłam się trochę potem na parkingu, gdzie stały dziesiątki ogromniastych autobusów z klimatyzacją i wszystkimi wygodami; byłam jeszcze w nastroju dziczy i pustki po kilku dniach spędzonych poza cywilizacją, a tu BĘC, tłumy, spaliny i mało zainteresowane dziewoje w klapeczkach.

W ostatni dzień przed wyjazdem trzeba było wreszcie posiedzieć trochę na plaży – w końcu wiele osób w ten właśnie sposób spędza CAŁY pobyt w Meksyku. Pojechaliśmy do miasteczk Akumal, na północ od Tulum i na południe od Cancun. Znów biała plaża i turkusowe falki, a do tego – wypożyczalnia sprzętu do nurkowania.
Napomykałam już, że pływak ze mnie raczej płyciznowy i wątły; pierwsze wsadzenie głowy w masce pod wodę też nie było łatwe, ale jak już się udało – na sekundkę – i zobaczyłam, co tam jest pod spodem, to natychmiast zanurzyłam się z powrotem. Przed oczami miałam niesamowity spokój, trawo-liście poruszające się łagodnie z falami. Za chwilkę przepłynęła piękna, całkiem spora ryba – srebrzystobiała z fioletowymi i żółtymi akcentami. A potem to już poszło: rozmaite i bajecznie kolorowe rybki, płaszczki, krzaczaste koralowce, koralowe „kamulce” na dnie...
Popłynęłam kilkadziesiąt metrów w morze i NA PEWNO w miejsca, gdzie było głębiej, niż ja. Maska i płetwy jakoś to wszystko ułatwiają.
Tomek miał nawet więcej szczęścia – spotkał wielkie żółwie, a jednego nawet wykorzystał jako zwierzę pociągowe, złapawszy się za jego skorupę.Poniższe zdjęcie zrobione jest tak, że właściwie nie powinno być na nim nicego: po pierwszej wyprawie T napalił się na robienie zdjęć. Zapakowaliśmy więc aparacik w dwie foliowe torebki, starannie związane przegryzionym na pół sznurkiem od woreczka na tenże aparat. (Foliowe torebki mam przy sobie zawsze – zbieram próbki :). Popłynął z tym do rafy. Z kilkudziesięciu zdjęć tylko na kilku cokolwiek widać, ale zaraz potem zaopatrzyliśmy się w aparat podwodny, więc jest nadzieja na więcej podwodnych widoczków.

Na tym kończę dzisiejsze opowieści; rozpisałam się i tak nadzwyczajnie... ale była to przepiękna wyprawa. Polecam każdemu, kto nie boi się oddalenia od cywilizacji, żwirowych dróg, upału, bylejakich hotelików i okazjonalnych posterunków policji z karabinami prawie tak wielkimi, jak ich nosiciele.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Tak czytam Cię i czytam i marzę... też o swojej wielkiej podóży. Ciesze sie że wyprawa sie udała trzymałam za to kciuki, bo od jakiegos czasu Cie podglądam. Kalanchoe