- od 2:30 do 6:00 nad ranem trzeba mieć w tym miejscu specjalne pozwolenie;
- w środy od 8:00 do 10:00 nie parkuje się w ogóle (pewnie zbierają śmieci z kubłów);
- nie parkuje się stąd do skrzyżowania;
- od 10:00 do 17:00 wolno parkować tylko godzinkę, ale dotyczy to jedynie dni od poniedziałku do soboty;
- nie parkuje się od 8:00 do 22:00, jeśli są dwa cale śniegu – odholowują. Ale tylko w dni parzyste.
Analiza wykazała jednak, że żaden zakaz nas nie obejmie. Zajechaliśmy więc do Miasta – nawet nieco za wcześnie, więc obwędrowaliśmy budynek filharmonii. Cyknęłam nawet dwa zdjęcia Sali, zanim uprzejma pani pilnowaczka zakazała tak czynić. Fakt, jest znak – i wyjaśniło się, dlaczego nie tak łatwo jest znaleźć w sieci fotki tego miejsca.
Sam koncert był niesamowity. Z jednej strony można powiedzieć, że to do pewnego stopnia fajans – przesadzone może sukienki, fraki, milionpiencet ukłonów i cała ta kurtuazja... ale z drugiej strony tworzy to niesamowity, uroczysty nastrój, jak całkiem inny świat. Dyrygent Austriak na samym początku zaznaczył, że mówi z obcym akcentem, ale jak ktoś oglądał jakiś film z Arnim, to jego też zrozumie. I potem posypały się walce, polki, fragmenty operetek, Gwiazda Sopran w niemożebnie czerwonej sukni, Gwiazda Tenor z Budapesztu, balet... I jeden z utworów, który dyrygent przez kilka minut zapowiadał jako światową premierę, bo walc, owszem, stary, ale był napisany dla jakiegoś miasta w Rosji i dlatego zawarte były w nim „stare rosyjskie instrumenty”. Jeden z członków orkiestry od dziesięciu lat spędza urlop u guru i uczy się obsługi tychże instrumentów i będzie grał na kukułajce.
Myślałam, że wyjadą na scenę jakieś super cymbały albo „gitara”, a tu – gość wyciągnął z kieszeni jakiś drobny instrumencik, z naszej grzędy zupełnie niewidoczny, na którym w odpowiednich momentach wyświstywał „ku-ku”. Na tym jednak nie koniec, bo znienacka odezwał się z tyłu inny instrument „tiurli-tiurli”; pan ku-ku się zmieszał i poszedł sprawdzać w nutach u dyrygenta, czy tiurli-tiurli było zaplanowane; w międzyczasie jeden ze skrzypków odwrócił mu nuty (bo do grania na kukułajce konieczna jest partytura), więc – co łatwo było przewidzieć – przy następnym wejściu „ku-ku” zostało zagrane odwrotnie.
W oficjalnym programie nie umieszczono ani Modrego Dunaju, ani Radetzky’ego – rozczarowałam się nieco, ale miałam nadzieję, że jest to tak stała część, że nie trzeba jej zapowiadać. I rzeczywiście! Przed jednym z licznych bisów dyrygent zapowiedział, że zwykle grają w tym momencie bardzo znany utwór, ale on by to chciał zmienić i przedstawi utwór zaginiony, a niedawno odkryty, o czym pisano we wszystkich gazetach – „Nad piękną, modrą rzeką Illinois”. Po czym pojechano, rzecz jasna, z tym, czego wszyscy się spodziewali.
Przedostatni bis poprzedzony był ostrym tarararam i już było wiadomo – cała sala klaszcze z nami! Przecież gdyby tego nie zagrano, to by chyba fotele poleciały na orkiestrę, pomimo fraków i wyfiokowanych fryzur. Wzruszyłam się do łez, ale to jeszcze nie był koniec – zagrano „Aulde Lang Syne”, tradycyjną melodię noworoczną (wedle kultury tubylczej, bo w Polsce śpiewają ją na pożegnanie harcerze) i wtedy dopiero można było się rozejść. I zabrać ze sobą wrażenia na długie wspominanie.
1 komentarz:
Wspaniałe sprawozdanie z nutek.
Zazdraszczam, bo bardzo chciałabym się wybrać na koncert noworoczny, a co roku pozostaje mi jedynie relacja telewizyjna z Wiednia.
Gdzie oczywiście Nad pięknym, modrym Dunajem jest punktem obowiązkowym;)
Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, Kasiu!
Prześlij komentarz