Odgracanie przebiega w miarę pomyślnie – uporałam się wczoraj ze Stołem do tego stopnia, że Pisklak wróciwszy z wieczornej przechadzki zdumiał się, ze „kuchnię widać” – że niby otwarła się przestrzeń między podestem przy drzwiach wejściowych a rzeczoną kuchnią, na którym to terenie znajdują się moje kraftowe klamoty. Przesada, i to gruba jak lodowiec na Alasce, ale doceniam.
Teraz jeszcze trzeba rozpracować stół granitowy i można jechać z koksem, czyli z produkcją kartek! Dopytałam się dziś w pracy, trochę popchnięta okolicznościami i pochlebnymi komentarzami, czy mogę urządzić jakąś sprzedaż na terenie redakcji. Otóż mogę – w lunch-roomie. Jeśli więc będę miała czas, ustawię jakiś koszyk w kuchni właśnie, z kopertą na wrzucanie zapłaty. Trochę dziwnie się z tym czuję – może to jeszcze przyzwyczajenie, że człowiek nie za bardzo umie, że nie ma się co wychylać, bo są lepsi, że autoreklama nie leży w mojej naturze... ale nic to, można spróbować. Najwyżej będę miała gotowe karteczki na następny rok, jak się nie uda :D.
A w ęternecie natknęłam się dzisiaj, skacząc z bloga na blog, na kapitalne okładki na foto-albumy. Tu jest blog autorki, tu jej sklep na etsy.
Dostałam też katalog z kartkami z Pear Tree Greetings - też pełno tam inspiracji!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz