poniedziałek, 9 lipca 2007

It's orange! And it's a Cobalt!
Przyjechałam dziś do pracy na czterech kółkach, nie na ośmiu. Mam autko! Pożegnałam się kiedyś już z marzeniem o kobalcie, bo z internetowych grzebań wynikało, że nawet używany jest drogaśny. Miało być małe, używane. W sobotę obeszliśmy kilku dilerów używanych, po czym zajrzeliśmy do nowych. Od razu leciał do nas facet, więc T mówi: „zapytaj go o pomarańczowe auto, pewnie nie ma i sobie pójdzie.” A tu – było! I to od razu kobalt!
T wykorzystał swoje umiejętności negocjacyjne i cena zrobiła się całkiem przystępna – równa w przybliżeniu dwóm autom używanym. Liczę w ten sposób, bo mam nadzieję, że pojeżdżę tym samochodem z dziesięć lat, a używany kupuje się może na pięć, jak dobrze pójdzie. No i mam!
Prowadzi się świetnie, mam muzyczkę i klimatyzację, bagażnik taki, że by się tam nieboszczyk zmieścił (złożony na pół), kolor prześliczny, nowość... aha, i światełko w bagażniku! Ileż to razy w neonce sobie myślałam, że taki bajer byłby fajny, bo w ciemnościach źle się wyciąga klamoty...
Tak więc mam czym pojechać na lotnisko w piątek, i to z przyjemnością. A ponieważ spełnienie marzenia odłożyłam na później, niespodziewajka była tym większa, kiedy małżonek kupił mi jeździdełko całkiem takie, do jakiego od roku chyba wzdychałam. Albo dłużej nawet, bo przypominam sobie, że w maju ’06 oglądałam kobalta w Yellowstone.
(Na zdjęciu jest kobalt z internetu, bo mojego jeszcze nie sfotografowałam.)
Uff. Tyle ekscytacji mechanicznej. Wczoraj byliśmy na przefajnej wycieczce w Peorii, płynęliśmy niemal-parostatkiem, a potem szukaliśmy po mieście Układu Słonecznego, ale o tym będzie osobna historyjka.
W łazience jest już ładnie – pozostaje wniesienie klamotów, które nadal mieszkają w pudełkach, oraz podmalowanie kilku drobnych fuszerek. A potem jadę do końca tygodnia z wielkim sprzątaniem. Nie ma czasu na nudę!

Brak komentarzy: