Zaturlawszy się pociągiem, szłyśmy najpierw ku jezioru, zadzierając co rusz głowę, bo budynki są niesamowite. Co kilka kroków jest pocztówka.
Wędrowałyśmy sobie potem ulicą Michigan, podziwiając miejskie kaniony.
Nad jeziorem odsiedziałyśmy conieco przy akompaniamencie dzwoniących łódek. Przydały się ciasteczka na nabranie sił na dalszą wędrówkę.
Trzeba było zaliczyć Buckingham Fountain, ale okazało się, że nie ma do niej dojścia bezpośrednio znad deptaka nad jeziorem, a nie chciało nam się naginać do świateł, więc tylko zaliczyłyśmy z pewnej odległości.
Kolejnym etapem był Millennium Park – pierwsze zaskoczenie: chaszczowate pole rozmaitych kwiatów, podejrzewam, że preriowych – na pamiatkę krajobrazu Illinois sprzed przybycia osadników.
Kawałek dalej jest korytko, w którym można pomoczyć zbolałe odnóża, ale nie należy w nim stać, jak upomniała mnie pani policjantka.
Mój ulubiony obiekt w parku – Fasolka.
Suniemy dalej Michigan Avenue - na skrzyżowaniu Michigan i Illinois zapakowałyśmy się do autobusu i zajechałyśmy na Navy Pier, skąd widać było piękną panoramę miasta... o wiele fajniejszą, niż udało mi się sfotografować bez statywu.
Posilając nadwątlone siły Najdroższymi Preclami Świata podziwiałyśmy wielkie koło diabelskiego młyna:
Ku uciesze gawiedzi są tam też dwie mniej mrożące krew w żyłach karuzele.
2 komentarze:
To piekna wycieczke mialyscie. Czyz Chicago nie jest wspaniale? Polecam przejazdzke mlynem - cudne, pocztowkowe zdjecia wychodza z gory.
mlyn jeszcze przede mna. a chocago jest piekne, choc wole mieszkac wsrod zielska na przedmiesciach :)
Prześlij komentarz