środa, 10 sierpnia 2016
16:48. KY 6: Zamarznięta Niagara, czyli wycieczka Domes and Dripstones
Do parku narodowego mieliśmy z kampingu ledwie kilka minut, więc zjawiliśmy się tam już przed ósmą – wraz z innymi, z których część przybyła zapewne przez pomyłkę, bo Jaskinia Mamucia leży niedaleko linii zmiany czasu. Sami nie byliśmy do końca pewni, czy jechać według czasu wschodniego czy centralnego, bo w Indianie jechaliśmy strefą wschodnią. Pewnie dlatego na każdym wejściu do Visitor Center wypisano wielkimi literami: CENTRAL TIME.
Dobrze, że mieliśmy rezerwacje na dwa zwiedzania z przewodnikiem, bo ekrany na zewnątrz już przed oficjalnym otwarciem budynku informowały, że praktycznie wszystko na ten dzień jest już wysprzedane – można tylko za kilka dolarów wykupić sobie bilet na samodzielne zwiedzanie niewielkiej części jaskini.
Tuż przed dziewiątą zawieziono nas trzema schoolbusami (grupa na 120 osób!) do innego wejścia, oddalonego od centrum o jakieś dziesięć minut. Przewodniczka trafiła nam się świetna, choć chwilami nie do końca zrozumiała, bo z Georgii i z cudnym południowym akcentem, z którego nie korzystała cały czas, o sprawach naukowych czy historycznych opowiadając przeważnie bardziej standardową angielszczyzną.
(Co do akcentów – w drodze powrotnej wiózł nas kierowca z jeszcze bardziej południową mową; wysłuchałam całego paragrafu i NIC, nie wiedziałam nawet, jaki jest temat jego wypowiedzi i drżałam, żeby nie zadał mi bezpośrednio jakiegoś pytania. Postanowiłam się jednak nie poddawać i po chwili głębokiego skupienia zorientowałam się, że opowiada o jakichś specjalnych świerszczach jaskiniowych.)
Na trasie najciekawszy był początek i koniec. Początek polegał na złażeniu metalowymi, wąziutkimi niekiedy schodkami przez komin, odkryty dawno temu przez Carla, który najpierw dynamitem poszerzył wejście, a potem spuścił na linie kuzyna Earla i w ten sposób dwaj panowie przetarli szlak do pięknych formacji. Sama struktura tych 280 schodów jest niesamowita, właściwie nie ma w nich nic standardowego; stąd budowano je ponoć przez dziesięć lat, po trzy tysiące dolarów za schodek (bo przy okazji trzeba było usunąć nadpsute schody drewniane).
Druga ciekawa część też wiązała się ze schodami i właściwie nie było obowiązku jej zwiedzania, ale niemal wszyscy postanowili przebyć dodatkowe pięćdziesiąt stopni (w dół i w górę). Atrakcja nazywa się Zamarznięta Niagara – ponoć dlatego, że kiedy ją odkryto, właśnie wodospady Niagara były naczelną atrakcją całej wschodniej części Stanów Zjednoczonych.
Formacja rzeczywiście robi wrażenie; nacieków i frędzelków jest tam nie do policzenia. I cały czas – powolusieńku – ich przybywa.
Na naszych dwóch wycieczkach oglądamy ledwie mały fragmencik całego systemu – część poznana do tej pory ma 630 kilometrów, czyli gdzieś z Krakowa na wybrzeże. Powierzchniowo ten najdłuższy na świecie system nie ciągnie się jednak daleko, bo jest wielopiętrowy i przypomina raczej mrowisko czy talerz spaghetti. Tak to przedstawiono na wystawie w Visitor Center:
No i jeszcze ciekawostka z wychodzenia - wszyscy po powrocie muszą przejść przez dezynfekcję obuwia ze względu na rozprzestrzenianie sie choroby białych nosów, od której ginie masa nietoperzy :(
Dezynfekcja polega na przetupaniu przez gąbkę z jakimś środkiem oczyszczającym. Deszcz lejący z góry nie ma z tym żadnego związku :) I nie powoduje też spodziewanego ochłodzenia, a wręcz przeciwnie, zaczyna od razu parować i generuje jeszcze większą duchotę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz