Drugiej części planet na nogach raczej się zwiedzić nie da - trzeba by mieć naprawdę mnóstwo czasu (i najlepiej nie w taki upalny dzień jak nasza niedziela). I tak, jak już wspominałam, opuściliśmy Marsa, bo dojście do niego byłoby bardzo męczące. Nie pojechaliśmy też do Saturna, bo zlokalizowany jest w bibliotece w Pekinie, mieście pod wschodniej stronie rzeki Illinois, zupełnie nie po drodze, a biblioteka jest na dodatek w niedzielę zamknięta.
Nie bardzo nam jednak żal, bo poprzedniej nocy widzieliśmy Saturna na żywo, przez teleskop, który T przywiózł na kamping. Zaglądała do szkiełka cała nasza szóstka, a nawet przechodzień, który okazał się być pilotem - niedawno właśnie wrócił z Polski, z Dęblina, gdzie uczestniczył w jakichś ćwiczeniach. Small world.
Do Jowisza trzeba było pojechać na międzynarodowe lotnisko w Peorii. Maleńkie, ale jakby co, przygotowane na gości zza granicy :) Zatrzymaliśmy się na parkingu i ledwie ruszyliśmy w stronę budynku, zmaterializował się koło nas fantastycznie chłodny minibus, który dostarczył nas pod same drzwi; kierowca nawet wypisał na specjalnym bileciku, w której sekcji znajdują się nasze samochody. Lotnisko naprawdę nie ma się czego wstydzić!
Jowisz wisi sobie w kącie sali odlotów i przylotów (bo wszystko odbywa się najwyraźniej w jednym pomieszczeniu, jak dawniej w Krakowie).
Słynnej plamy akurat na tym ujęciu nie widać, ale teraz już zawsze będę wiedzieć, że jest prawie tak duża, jak Ziemia.
Z innych ciekawostek odnotowaliśmy jeszcze rzeźbę kinetyczną - sprawia wrażenie, że porusza się pod wpływem powietrza z wiatraka i sprytnie ustawionych przeciwwag, ale nie mamy pewności. Dwa prostokąty gibią się tak i siak, a przy tym są tak sprytnie ustawione, że o siebie nie zahaczają.
A ponieważ nadal jesteśmy w Peorii, to musi być i Caterpillar :)
Z lotniska pomknęliśmy dalej na północ, drogami, które w grubej większości przedstawiały się jak poniżej - płaskość, kukurydza na zmianę z soją, przy drodze ślicznie szafirowe cykorie podróżniki. Od czasu do czasu pojawia się jeszcze "kosmodrom" czyli zestaw ogromniastych, srebrzystych silosów o różnych przekrojach i stożkowatych dachach skierowanych ku niebu.
Uran mieszka w niewielkim parku, przy placu zabaw - i od razu widać, że wygląda inaczej, bo pierścień umieszczono niemal w pionie.
Czy to pomyłka? Nie! Oś Urana rzeczywiście jest nachylona pod takim dziwnym kątem.
Przy okazji rozkminiliśmy kwestię odmiany - kiedy mowa o pierwiastku, mówi się uranu, natomiast w przypadku planety widzę raczej Urana.
Neptuna umieszczono w wiosce Wyoming, przy starej stacji kolejowej, pomalowanej na zardzewiały odcień czerwieni czyli standardowy kolor amerykańskich stodół - nazywa się nawet oficjalnie barn red [zapisuję niniejszym link do historii tego koloru, do bardziej szczegółowego rozważenia kiedy indziej].
Tuż obok stacji T wypatrzył ciekawy pojazd policyjny - na naszych terenach raczej takich nie widujemy.
Uff. Dotarliśmy wreszcie do bonusa (a zarazem ostatniego przystanku na wycieczce - ale notatki nie są chronologiczne, więc będą jeszcze zapowiedziane trzy odcinki). Bonusem był ponadstuletni kryty most, jeden z zaledwie kilku, jakie pozostały w naszym stanie, tradycyjnie malowany na kolor wszyscy wiedzą jaki.
I kiedy tak kontemplowaliśmy starą strukturę, zatopioną w zieleni rzekę i - niemal na wyciągnięcie ręki - kolorowe ostrężyny, na bryle betonu wypatrzyłam coś, co wydawało mi się z początku starą pasiastą skarpetą...
...a okazało się być wężem, całkiem żywym, tylko drzemiącym. I z całą pewnością największym, jakiego widziałam na wolności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz