[poprzedni odcinek] [następny odcinek]
Po niezliczonych zakrętach dotarliśmy na Logan Pass – najwyższe miejsce na drodze (2026 m n.p.m.) Nie było jeszcze dziesiątej, a już ciężko było znaleźć miejsce na parkingu. Potem zaś ciężko było wyjść z auta, bo wiatr zwalał z nóg i trzaskał zimnem. Po raz kolejny ucieszyliśmy się, że przyjechały z nami zimowe kurtki.
Po niezliczonych zakrętach dotarliśmy na Logan Pass – najwyższe miejsce na drodze (2026 m n.p.m.) Nie było jeszcze dziesiątej, a już ciężko było znaleźć miejsce na parkingu. Potem zaś ciężko było wyjść z auta, bo wiatr zwalał z nóg i trzaskał zimnem. Po raz kolejny ucieszyliśmy się, że przyjechały z nami zimowe kurtki.
Visitor Center
na przełęczy jest nader marny. Nie ma informacji o szlakach, dziouszka na
stanowisku informacyjnym daje tylko czarno-białą mapkę parku i na tym koniec. W
środku tłoczno od zmarzlaków.
I jeszcze jest słupek z krzywym termometrem i nabazgraną notką, że wieje. Na wypadek gdybyśmy nie zauważyli.
Logan Pass to
jedno z trzech parkowych Visitor Centers – może pozostałe są bardziej wypasione,
a tylko to jedno takie pustawe. Opłata parkowa jest z najwyższej półki –
25$ od samochodu (tyle płaci się np. za Wielki Kanion), a infrastruktura
cienkawa, szczególnie oznakowanie. Stoją czasem tabliczki przy strumykach
ledwie widocznych wśród zarośli, ale o drogowskaz do kampingu ciężko, albo o
tablicę informującą ile jeszcze zostało mil do jakiegoś ważnego punktu, ot tak,
dla orientacji.
Opuściliśmy
więc centrum dość szybko i udaliśmy się na szlak do Ukrytego Jeziora. Króciutki
– półtorej mili w jedną stronę, zasuwa nim masa ludzi, nic trudnego. A guzik! W
dolnej części wieje nadal zimny wiatr, wnet by spychał z drewnianego podestu,
który stanowi większość tego pierwszego odcinka. Ów podest zawiera również
sporo schodów i too słusznej wysokości. Wszystko po to, by ludność nie łaziła
po alpejskiej łące.
A łąka owa to
jeden z najpiękniejszych widoków na tej wycieczce. Niby zimno i wicher – a tam
dywan kwiecia w rozmaitych kolorach. Zupełnie nie spodziewałam się aż takiej
rozmaitości. Do tego mniejsze i większe strumyczki przechlupujące się pod podestem,
wodospadziki – i niemal na wyciągnięcie ręki niebotyczne góry (niebotyczne w
dosłownym znaczeniu, bo na szczytach zawieszają się chmury).
Na szczęście w
wyższych partiach szlaku wiatr znacznie się zmniejszył. Pojawiły się też kozy
górskie – najpierw pojedyncza nad strumykiem, a potem mama z dwoma koziołkami.
Nic sobie z nas nie robiły, choć oczywiście w momencie stały się nabardziej
fotografowanymi kozami w całym stanie i kto wie, ile razy wystąpiły na
Facebooku.
Dotarliśmy
wreszcie do Ukrytego Jeziora (Hidden Lake) – szlak wydawał się o wiele dłuższy
niż półtorej mili, ale to chyba przez ten wiatr.
Nie da się
ukryć – byliśmy po powrocie bardzo zmęczeni, ale ta cudna łąka warta była
każdego podmuchu wiatru. Tym bardziej, że w ramach bonusu pod sam koniec
usłyszeliśmy jeszcze osobliwe ćwierkanie, które, jak się okazało, nie było
generowane przez żadne ptactwo, tylko przez grupkę świstaków (bez sreberek).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz