sobota, 8 sierpnia 2015

15:75. (17) A świstak siedzi na alpejskiej łące, czyli Logan Pass 1 (wtorek)

[poprzedni odcinek] [następny odcinek]

Po niezliczonych zakrętach dotarliśmy na Logan Pass – najwyższe miejsce na drodze (2026 m n.p.m.) Nie było jeszcze dziesiątej, a już ciężko było znaleźć miejsce na parkingu. Potem zaś ciężko było wyjść z auta, bo wiatr zwalał z nóg i trzaskał zimnem. Po raz kolejny ucieszyliśmy się, że przyjechały z nami zimowe kurtki.

Visitor Center na przełęczy jest nader marny. Nie ma informacji o szlakach, dziouszka na stanowisku informacyjnym daje tylko czarno-białą mapkę parku i na tym koniec. W środku tłoczno od zmarzlaków.
I jeszcze jest słupek z krzywym termometrem i nabazgraną notką, że wieje. Na wypadek gdybyśmy nie zauważyli.


Logan Pass to jedno z trzech parkowych Visitor Centers – może pozostałe są bardziej wypasione, a tylko to jedno takie pustawe. Opłata parkowa jest z najwyższej półki – 25$ od samochodu (tyle płaci się np. za Wielki Kanion), a infrastruktura cienkawa, szczególnie oznakowanie. Stoją czasem tabliczki przy strumykach ledwie widocznych wśród zarośli, ale o drogowskaz do kampingu ciężko, albo o tablicę informującą ile jeszcze zostało mil do jakiegoś ważnego punktu, ot tak, dla orientacji.

Opuściliśmy więc centrum dość szybko i udaliśmy się na szlak do Ukrytego Jeziora. Króciutki – półtorej mili w jedną stronę, zasuwa nim masa ludzi, nic trudnego. A guzik! W dolnej części wieje nadal zimny wiatr, wnet by spychał z drewnianego podestu, który stanowi większość tego pierwszego odcinka. Ów podest zawiera również sporo schodów i too słusznej wysokości. Wszystko po to, by ludność nie łaziła po alpejskiej łące.


A łąka owa to jeden z najpiękniejszych widoków na tej wycieczce. Niby zimno i wicher – a tam dywan kwiecia w rozmaitych kolorach. Zupełnie nie spodziewałam się aż takiej rozmaitości. Do tego mniejsze i większe strumyczki przechlupujące się pod podestem, wodospadziki – i niemal na wyciągnięcie ręki niebotyczne góry (niebotyczne w dosłownym znaczeniu, bo na szczytach zawieszają się chmury). 







Na szczęście w wyższych partiach szlaku wiatr znacznie się zmniejszył. Pojawiły się też kozy górskie – najpierw pojedyncza nad strumykiem, a potem mama z dwoma koziołkami. Nic sobie z nas nie robiły, choć oczywiście w momencie stały się nabardziej fotografowanymi kozami w całym stanie i kto wie, ile razy wystąpiły na Facebooku.





Dotarliśmy wreszcie do Ukrytego Jeziora (Hidden Lake) – szlak wydawał się o wiele dłuższy niż półtorej mili, ale to chyba przez ten wiatr.


Nie da się ukryć – byliśmy po powrocie bardzo zmęczeni, ale ta cudna łąka warta była każdego podmuchu wiatru. Tym bardziej, że w ramach bonusu pod sam koniec usłyszeliśmy jeszcze osobliwe ćwierkanie, które, jak się okazało, nie było generowane przez żadne ptactwo, tylko przez grupkę świstaków (bez sreberek).




Na koniec jeszcze pstryknęliśmy sobie po zdjęciu na samej przełęczy, należącej zarazem do działu wodnego - nadal wiało, aż mi czapkę z włosów zrobiło :)


I już naprawdę na sam koniec parkowy gryzoń w akcji:


Brak komentarzy: