Zgłaszam się niniejszym niemal z czubka Cape Cod - z najbardziej wodnistej wycieczki w naszej historii. O ile na kampingu pod Montrealem woda w prysznicu w ogóle nie chciała lecieć bez wrzucenia pieniążka, o tyle od niedzielnego przedświtu jest jej nadmiar. Zaczęło się od zatopienia namiotu w Acadii oraz deszczowego poranka, przez co nie oglądaliśmy wschodu słońca na Cadillac Mountain. Potem jednak poszło w miarę zgodnie z planem - obejrzeliśmy resztę przemoczonej i niemal sztormowej Acadii, dotarliśmy na sam koniec Maine, do West Quoddy, pięknej latarni morskiej.
Pod wieczór zamledowaliśmy się przy słynnej latarni w Portland w Maine (zamówionej przez samego Waszyngtona), by zanocować w Salem, jeszcze trochę na południe. Tam obyło się bez deszczu, choć trudno byłoby nazwać którykolwiek z naszych przedmiotów całkowicie suchym. Nawet jeśli nie leje, w powietrzu wisi graniczna ilość wilgoci. Papiery wszelkie więdną w rękach (gromadziennikowanie jest na skutek tego utrudnione, bo i klej zachwuje się jakoś osobliwie.)
O 6:45 zaczęliśmy zwiedzanie Salem, a po 9 stawiliśmy się w Lowell, by zaznajomić się z rewolucją przemysłową napędzaną siłą rzeki wpuszczonej sprytnie w sieć kanałów. Mam nadzieję, że uda mi się o tym zrobić kiedyś szerszy post, przeciekawa sprawa :)
Kolejnym przystankiem był Harvard - tu trochę się rozczarowaliśmy, bo wyobrażaliśmy sobie to miejsce zupeeeełnie inaczej: kampus gdzieś poza miastem, przestrzeń, piękne budynki. Tak mniej więcej wyglądały uczelnie, jakie mieliśmy przywilej do tej pory oglądać. Tu jednak wpadliśmy w zatłoczony teren miejski z drogaśnymi parkingami, tłumami i ogólnym zamieszaniem.
Sam zabytkowy kwadrant rzeczywiście piękne budynki posiadał, ale był też zatłoczony i ciężka, wilgotna i gorąca atmosfera popsuła nam trochę to doświadczenie.
Zjechaliśmy potem na południe do kolejnego "kultowego" miejsca - Plymouth, gdzie wylądowali Pielgrzymi na Mayflower. Ogląda się tam słynną skałkę, na którą podróżnicy zeszli ze statku, ale istnieje względem niej tyle wątpliwości, że to niemal legenda bardziej niż fakt.
O wiele ciekawsza jest replika statku Mayflower - i tu zupełnie nie umiem sobie wyobrazić, jak ponad setka osób (nawet, jeśli część z nich to dzieci) mogła przebyć taką podróż w takiej łupince, w tak niewielkiej przestrzeni pod pokładem. Na statku rezydował marynarz, opowiadający fantastyczną, "starą" angielszczyzną o podróży. Czasem takie opowieści są nieco sztywne, ale ten gość sprawiał wrażenie, że rzeczywiście przybył tu na słynnym pokładzie.
Trochę nam tam znów dolało - nie wzięliśmy na przechadzkę parasoli, bo jakoś się przejaśniło. A tu zonk.
No i siedzę sobie w tej chwili w aucie na kampingu w North Truro, taka śmiszna nazwa. Dochodzi ósma, skończyła się niedawno ulewa, która chwilami sprawiała wrażenie oberwania chmury i nawet ogłoszono ostrzeżenia o możliwości podtopień. Weather.com powiada jednak, że to już koniec deszczów, więc kto wie, może nawet rozłożymy jeszcze namiot. Podłoże jest mokre, ale z góry już nic nie powinno spaść.
Zdjęć oczywiście mamy mnóstwo, a i filmików niemało... byle tylko starczyło mi czasu i zapału, by się tym podzielić :)
Uff, mam nadzieję, że od jutra nie będziemy już tak moknąć. Na wszelki wypadek zaczynamy dzień od muzeum łodzi podwodnej (dziś, podczas przebijania się przez ciężkie ulewy, fakt ten wzbudzał w nas nielichą wesołość), potem laboratorium Edisona w New Jersey.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz