Byłyśmy wczoraj z Alicją na kolejnej babskiej wycieczce - wyprawiłyśmy się mianowicie daleeeeeko, aż do Chicago. Pojechałyśmy pociągiem typu Metra (nie mylić z metrem) - w zeszłym tygodniu byłyśmy na najbliższej stacji pociag tylko obejrzeć i upewnić się, że trąbiący i warczący potwór nie spowoduje wrzasku i paniki. Ależ gdzieżby!
Po wczorajszym wypadzie wygląda na to, że należałoby zakupić roczny karnet na wszystkie okoliczne drogi żelazne. Obawiałam się, że niemal godzinna jazda do Miasta będzie się Alicji nudzić, więc wzięłyśmy też kilka małych zabawek, które w ogóle z plecaka nie wyszły, tyle było innych ciekawych rzeczy. Ala intensywnie wyglądała przez okno, cieszyła się głośno każdym trąbieniem i niepokoiła nieco zgrzytaniem na zwrotnicach. W jej języku pociąg to FRAIN - w niektórych słowach wskakuje znienacka to F i stąd mamy właśnie frain, franie zamiast prania i frezenty :) Może szczelinowe F jest jakoś łatwiejsze od zwartych T i P.
Wracając jednak do wyprawy - pierwotny plan był taki, że połazimy po ulicach jakieś 40 minut, wsiądziemy do pociągu powrotnego i po sprawie.
Aliści dziecię dostrzegło, że w Chicago jeździ sobie nad ulicami Elka, czyli L - od ELevated Train.
Jęczało i jęczało, więc wreszcie weszłyśmy do stacji, która się była napatoczyła - z lękiem weszłyśmy, bo babcia Kasia naprawdę jest cienka, jeśli chodzi o rozkład miejskiej kolejki. Dopytałam się jednak dyżurnych w budce, z początku nieco zdumionych, że my po prostu chcemy się przejechać kolejką i wylądować w miarę blisko głównej stacji Ogilvie. Wyjaśnili, że najlepiej będzie jechać niebieską linią, a potem kilka przecznic na nogach i już. Blue frain!
Okazało się, że będziemy jednak jechać tunelem, bo tak przebiega niebieska linia, a nie pomostami, ale w ogóle to nie szkodziło :) W tunelach bywają jeszcze atrakcje muzyczne - rozmaici grajkowie; tym razem był gość z gitarą, ale właśnie odpoczywał. Może jakimś innym razem się uda.
Potem trzeba było przewędrować na nogach jeszcze pięć bloków, czyli skrzyżowań - i już byłyśmy przy stacji Ogilvie, która kojarzy mi się z wodospadem.
Zonk! okazało się, że pociągi do domu wcale nie jeżdżą w niedzielę co godzinę... czasem wyruszają co dwie. Powrót się znów opóźnił, trzeba było zabić dodatkową godzinę czasu, nowa wiedza została nabyta. I już myśli się o następnych trasach.
Pociągi wpisujemy zatem do listy atrakcji - mam już pomysł na dłuższą wycieczkę, trzeba by się pewnie wygrzebać rano (choć nie bladym świtem). Zajechać naszą różową Metrą do Chicago i przesiąść się na blue frain, który zawiezie nas aż na lotnisko O'Hare. Trasa jest kapitalna, jak kolejka w wesołym miasteczku - częściowo jedzie tunelami, częściowo po gruncie, częściowo wspina się na naprawdę wysokie pomosty. Na lotnisku jeździ się kolejką między terminalami, ogląda się może jakieś samoloty - ciekawa jestem, czy na przykład da się wyjechać windą na dach piętrowego parkingu i stamtąd pooglądać świat? Potem znów niebieska linia do Downtown, pięć bloków na nogach i Metrą do domu.
I w ten sposób babcia Kasia zapozna się z rozkładem miejskich kolejek :)
1 komentarz:
Urocza wycieczka :)
Prześlij komentarz