wtorek, 2 października 2012

1212. pomarańczowe szaleństwa

Poniedziałek okazał się był wyjątkowo paskudny, więc z przyjemnością wracamy do wspomnień z niedzieli, dnia przecudnie jesiennego - klasyka: niebieskie, słoneczne niebo, kolorowe liście, szelest pod nogami.

A że wypadło nam się akurat zajmować Alicją, to spakowaliśmy dziecię i pojechaliśmy w świat, głównie w poszukiwaniu dyniowego pola - pumpkin patch. Pamiętałam, że dawniej przy okolicznym sklepie ogrodniczym mieli takie pole, ale młodzian pilnujący sklepu poinformował nas, że pole, owszem, było, ale osiem lat temu, po drugiej stronie ulicy.

Pojechaliśmy więc do okolicznego ZOO...


...i okazało się, że choć klasycznego pola z glebą tam nie udostępniają, to jednak mają na łączce stertę dyń!


Ala miała furę zabawy - turlała je, przenosiła na stolik (zupełnie po nico, potem nakłoniliśmy ją do odniesienia zapasu zrobionego przez jakieś inne dziecko).


Atrakcją okazała się też sterta ułożona ze słomianych bali. Ciekawi byliśmy, jak Ala zareaguje na takie spotkanie z agrykulturą, bo mamy w pamięci, że na wiosnę trzeba było ją długo nakłaniać do wejścia na trawnik w lasku - takie to było miejskie dziecko.

Gdzieś po drodze mieszczuch poszerzył sobie jednak horyzonty, bo popędził w słomę, aż się kurzyło.


Tenże mieszczuch całkiem samodzielnie poleciał też w kukurydziany labirynt i z wielką radością znalazł z niego wyjście:


Potem zaś zwiedzaliśmy część zwierzęcą, gdzie również cieszyło nas, że mała ekscytuje się wszelakim stworzeniem - bo kiedy zwiedzaliśmy podobne miejsce na wiosnę, w Indianie, raczej nie okazywała entuzjazmu.


"Babcia, a co to jest?" - człek musi być gotowy na wszelkie pytania, nawet o końską kupę...


W kurniku zachwycałam się z kolei ja - wzorkami na kurzych piórach:


Na koniec zakupiliśmy dwie dyńki - jedna pojechała do domu z Alą, drugą ustawiliśmy sobie przed kominkiem u siebie.


Rzeknę jeszcze słowo o półkach z przyprawami, bo w Alicjowym pojęciu jest to najbardziej intrygujące miejsce w naszym mieszkaniu. Przy każdej wizycie otwieramy wszystkie pudełeczka, wąchamy, smakujemy, co się da, opowiadamy, jak się co nazywa... ciekawa jestem bardzo, ile z tego się nagrywa w dzieciowym móżdżku. Oczywiście mówimy cały czas po polsku, chociaż Ala miesza słowa, jakby wyciągała je w dowolnym porządku z jakiegoś wiaderka - ponoć w ciągu najbliższych dwóch lat miałoby się wszystko posortować. Zobaczymy.


No i nie umiem - nigdy nie umiałam - mówić po dziecięcemu (Alusia pociągnie zia śnuleciek i siamochodzik pojedzie po chodnićku...), zresztą chyba całe jej otoczenie (na szczęście) ma z tym problem, więc mówi się normalnie, po dorosłemu :) Przynajmniej tego nie trzeba będzie odkręcać, wystarczy, że zapewne będą przygody z rodzielaniem polskiego od angielskiego.

1 komentarz:

Ev (ZielonaKrówka) pisze...

Cudowne te dynie :)
Znam jednego brzdąca co chodzi w Londynie do przedszkola i też miesza - urocze to :). Oglądałam z nim książki o ulicy sezamkowej, a on "O, żółty bird" :)