czwartek, 20 września 2012

1208: Pueblo de Taos, czyli chleb i pierniki

Do Pueblo de Taos wybraliśmy się po raz drugi - w zeszłym roku, podczas wyprawy do Teksasu, zajechaliśmy po drodze pod bramę miasteczka, by usłyszeć, że niestety zwiedzania nie ma, a to z powodu święta. Z jednej strony nie dziwi to, bo, było nie było, zwiedza się tam żywą wioskę, która od czasu do czasu ma sobie życzenie wykonać coś bez wszędobylskich turystów; z drugiej jednak, kiedy się przebyło dwa tysiące kilometrów i NAPRAWDĘ się czekało na tę atrakcję, nie da się uniknąć poczucia zawodu.

Trudno jednak - Indianin Taosowy był nie do przebłagania i na pocieszenie poszliśmy sobie pozwiedzać nowoczesne Taos, siedlisko wszelakich artystów zbudowane w znacznej części w charakterystycznym, pomarańczowoglinianym stylu adobe (przy czym nie wnikamy w to, czy jest to autentyczna glina, czy tylko tynk pociagnięty farbką w odpowiednim kolorze :) Obejrzeliśmy też piękny most nad przełomem Rio Grande, ale do tego wrócę jeszcze na końcu.

Tym razem Pueblo de Taos, brązowe w porannym słońcu jak osada z piernika, przywitało nas serdecznie, zaczynając oczywiście od pobrania opłaty (byliśmy drudzy przy okienku), którą zgłasza się tak: "dwa bilety dla dorosłych i jeden dla aparatu". Za korzystanie z aparatu trzeba bowiem zapłacić dodatkowo i dostaje się wtedy czerwoną przywieszkę z datą. A przecież nie można nie mieć żadnych zdjęć - raz, że wioska znajduje się na UNESCOwej liście Dziedzictwa Światowego, a dwa - Dom Północny to ponoć jedna z najczęściej fotografowanych budowli na półkuli zachodniej!






Na ścianach wisi sobie tu i ówdzie ristra - wiącha papryki niby-że susząca się, ale ponoć w naszych czasach stanowi to częściej dekorację, niż praktyczne zastosowanie.


Przypuszcza się, że zabudowania powstały w latach 1000-1450; mam tu jednak pewne wątpliwości, bo jak to liczyć, skoro ściany ciągle trzeba uzupełniać nową gliną? Taka już natura tego adobowego budownictwa, co widzieliśmy na własne oczy, kiedy pani z wiaderkiem zabrała się za łatanie ścian.


Całe szczęście, że przybyliśmy tam najwcześniej, jak się dało; nie było jeszcze zbyt wielu turystów oraz minęła dobra godzina, zanim zaczęły się instalować kramy z pamiątkami. W ogóle się ich w takim miejscu nie spodziewałam; sądziłam, że daszki na środku placu stoją TAK SOBIE, albo dla nas... a tu pojawiły się fajansiarnie. I my kupiliśmy pamiątkę z kokopellimi, ale o wiele większą frajdą bylo zwiedzanie każdego dostępnego zakątka. Byliśmy więc przy cmentarzu, gdzie stoją jeszcze ruiny starego kościoła św. Hieronima (patrona wioski), otoczone morzem pokrzywionych krzyży...



...oraz w nowszym kościele, pod tym samym wezwaniem, wewnątrz wystrojonym na niebiesko, z wzorcową niejako trumną, zainstalowaną tam na stałe - ponoć tradycja ta sięga czasów, gdy misjonarze katoliccy nauczali tubylców chowania zmarłych wedle nowych ceremonii.

Kwestia religii jest dosyć niejasna, bo choć większość mieszkańców jest ochrzczona, to praktykuje niewielki procent, a w życiu codziennym gruba większość żyje według religii starych, tubylczych. Miesza się to wszystko i przeplata nawet na ołtarzu, gdzie obok "standardowych" santos - świętych figur - mamy postacie indiańskie oraz... malowaną kukurydzę.



Przez środek wioski płynie sobie rzeczka biorąca źródło we wspominanych już górach Sangre de Christo, z której mieszkańcy całkiem na poważnie biorą wodę do gotowania i mycia; dlatego nie można do niej wchodzić, tylko należy korzystać z mostków łączących dwie części wioski.


Wędrując z jednej uliczki w drugą (co bywa skomplikowane, bo co kawałek stoi znak STOP, za który się nie wchodzi, to tereny prywatne, przed turystami zamknięte) zauważyliśmy przed jednym z domów jakieś ruchy wokół pieca - tradycyjnej konstrukcji zwanej horno. Tu znów można by się dać sprowadzić na opowieściowe manowce, bo oczywiście piece mają swoją historię - gdzieś jeszcze od Maurów na Półwyspie Iberyjskim (w centralnej Europie również), poprzez zdobywców Nowego Świata, gdzie znakomicie się przyjęły i nadal się z nich korzysta w Nowym Meksyku i Arizonie. Trzymamy się jednak mocno głównego wątku i dowiadujemy się ze zdumieniem, że w tym piecu piecze się chleb nie na ogniu, tylko na gorącej powierzchni, po wygarnięciu popiołu!



Nie całkiem dowierzałam, że chleb się upiecze, więc postanowiliśmy mieć rzecz na oku. Najpierw popytaliśmy pań piekarek, czy możemy im robić zdjęcia podczas procesu (inaczej nie wypada, toć to nie zwirze w zoo), a potem, jak tylko chleby wyjechały z pieca, popędziliśmy zakupić bochenek i nawet dodaliśmy z tej ekscytacji napiwek.


I stąd się wzięło moje ulubione zdjęcie z wyprawy CONMUT!


Kiedy już wsadziliśmy nos w każdy dostępny zakątek, nadeszła pora, by ruszyć dalej, na południe, ku Santa Fe. W zeszłym roku napalilismy się na słynną drogę o nazwie High Road to Taos (w naszym przypadku High Road FROM Taos :), ale jakoś, pomimo tego rozgłosu, nie rzuciła nas ona na kolana. Tym razem GPS zarządził jazdę nieco inną trasą, na której doznaliśmy wielkiej serendypii! Droga wjechała bowiem do przełomu rzeki Rio Grande, głębokiego w niektórych miejscach na ponad 200 metrów, gdzie po raz milionowy zastanawialiśmy się "jak oni zbudowali tu szosę??"


Zapanował sielankowy nastrój, z kajakarzami wśród wirów i zakrętów...


... jak również atrakcjami typu stary, roztelepany most, na który nie mieliśmy odwagi wejść:


Przypominaliśmy sobie za to, jak w zeszłym roku, w ramach pocieszania po zamkniętym Pueblo de Taos, zwiedzaliśmy most nieco na północ od miasta, zawieszony nad tym samym przełomem, 200 metrów nad rzeką - aż strach wchodzić na taką strukturę!




I tu się zatrzymamy, bo od tej wysokości brak nam tchu... ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wrzucili mapki, gdyż porządek musi być i trzeba wiedzieć, gdzie zwiedzamy :)


3 komentarze:

Ev (ZielonaKrówka) pisze...

Apetyczny ten chlebek :) Relację doczytałam do końca - bardzo ciekawa wyprawa :).

Mrouh pisze...

O ja dobrze, że zamieściłaś relację, mam coś mądrego do poczytania w nudzie:-D Chlebek się upiekł, jak widac, a dobry? :-) Od tej wysokości na moście sie mi zakręciło w głowie:-)

kasia | szkieuka pisze...

Dzięki, Drogie Koleżanki :)
Chlebek był dobry, zaprawiony przygodą, ale chyba dałabym do niego nieco więcej soli. Niemniej jednak pożarliśmy prawie cały na miejscu, bo to niesamowita frajda być świadkiem takich egzotycznych procesów!