Nastały wielkie upały - na dziś zapowiedziano dociągnięcie do rekordowego 105 stopni Fahrenheita, czyli razem z wilgotnością powietrza odczuwalna temperatura na pewno przekroczy czterdziechę. (Rekord dotyczy chicagowskich temperatur w ogóle, odkąd zaczęto je zapisywać, więc to nie przelewki.) Mogą też być burze, co ma swoje dobre strony, bo poleje i jest nadzieja. że chociaż odrobinę się schłodzi... ale, z drugiej strony, trzeba uważać, jakie wypowiada się życzenia i jakie wysyła ku niebiosom modlitwy, bo można dostać w odpowiedzi straszną burzę, która pozbawi 350 000 odbiorców prądu, pozamyka sklepy, stacje benzynowe, powyrywa z korzeniami część okolicznego drzewostanu - jak na przykład u nas w zeszłą niedzielę.
Padły dwa spore drzewa na parkingu - szczęśliwie nie trafiły w żaden samochód.
Pojechaliśmy, rzecz jasna, oglądać poburzowy świat i od razu napotkaliśmy nieoczekiwane śmietniki:
Oraz Morze Błękitne na środku osiedla:
Okolice w promieniu kilku kilometrów... ciekawe, czy firma ubezpieczeniowa jest ubezpieczona od skutków burzy?
Kolejne ulice pozawalane drzewami...
...oraz światłami.
Oponownia najwyraźniej straciła dach.
A tu zastanawiam się, czy to wiatr, czy coś przelatywało?
We wtorek prąd jednak wrócił, więc wczoraj siedzieliśmy w znośnej temperaturze w domu (wolne z okazji Święta Niepodległości). Skończyłam bardzo fajną książkę - The Memory Keeper's Daughter; widzę, że istnieje również po polsku jako Córka opiekuna wspomnień. To jedna z tych powolnych powieści, które wciągają, a na koniec zmuszają do głębokich przemyśleń i niekończącego się dumania, jak ta książka ma się do mojej własnej historii.
A potem przeleciałam przez połowę... Nad Niemnem :) Coś mi się wydaje, że to jedna z moich ulubionych książek, czytana już dość kilka razy, film też sobie od czasu do czesu oglądam - i jakoś się nie nudzi. Mimo, że T natrząsa się bezlitośnie z tej lektury, twierdząc przykładowo, że na każdy czasownik przypada tam statystycznie sto przymiotników, a i czasowniki też występują tam same powolne - na przykład nie ma tam biegania, ale za to na pewno jest dużo płyyyyynięęęęęęcia.
Co zaś się tyczy papieru - zmontowałam karteczkę z kwiatkiem, czyli wreszcie coś wedle moich upodobań... z psiuńciami jednak jeszcze nie koniec, mam trzy gotowe do wykorzystania.
No i jeszcze jedno zajęcie, które staram się ostatnio wykonywać choćby przez chwilkę codziennie - po przerwie wróciłam do przebijania się przez hebrajski. Nadal nie zaczęłam studiować pierwszego rozdziału z podręcznika, bo zawzięłam się, że muszę opanować wpierw czytanie bez zastanawiania się. Przepisuję więc sobie tekst - najczęściej jakiś psalm - razem z nikkudami, czyli kropeczkami i kreseczkami oznaczającymi samogłoski, następnie smaruję transliterację, po czym porównuję ją z nagraniem. Cieszy mnie bardzo, bo jakieś 95% się zgadza :)
Doceniam niniejszym po raz kolejny istnienie internetu oraz zamieszczonych w nim materiałów - jak to miło, że można sobie wygrzebać bez trudu i hebrajski tekst pisany, i nagrania, a nawet i wersję interlinearną, coby sobie zrozumieć poszczególne słówka.
טוֹב לְ הוֹדוֹת לַאדונָי
1 komentarz:
Hebrajski? Jestem pod wrażeniem :)
U nas klimat podobny do Waszego ^^.
Pozdrawiam!
Prześlij komentarz