wtorek, 13 września 2011

991. kolekcjonowanie postaci (2)

Postać trzecia sporo czasu spędza w jaskini: Jake, chudzieńki młodzieniec o szmaragdowych oczach i głowie pokrytej pierścionkami z ciemnych włosów był naszym przewodnikiem w jaskini Niagara. Jaskiń widzieliśmy już trochę, ale ta okazała się zupełnie wyjątkowa, bo chodziło się w niej wąziutkimi korytarzami między skałami, a nie w otworach wymytych przez wodę wewnątrz skał, co ma miejsce w większości przypadków. Taki korytarz ma na przykład niecały metr szerokości i jakieś 30 metrów wysokości, więc wrażenie jest niesamowite i troszkę jakby krępujące.



Największą atrakcją, jak można się spodziewać po nazwie, jest wodospad - woda spada około 20 metrów i czyni przy tym mnóstwo szumiącego hałasu, niemal uniemożliwiającego rozmowę.


W większości jest jednak cicho; nasz cherubinkowaty Jake nie musiał nawet się wysilać, żebyśmy go słyszeli. W drodze powrotnej wędrowaliśmy na samym końcu grupy - za nami był tylko przewodnik, który w określonych miejscach odmeldowywał do pudełeczek przy ścianach, że grupa wraca. Między meldunkami poopowiadał nam jeszcze różności - na przykład o tym, jak kręcono w jaskini film, niemożebnie kiczowaty: fabuła osnuta była wokół gigantycznych komarów, które zalęgły się właśnie w ich jaskini (choć tak naprawdę nie ma w nich nawet nietoperzy, życie jest jedynie śladowe), wylazły na powierzchnię i wysysały z ludzi całą zawartość. Film był wybitnie niskobudżetowy, do tego stopnia, że szkielety zakupiono w sklepie z dekoracjami na Halloween i pomalowano je farbą w sprayu :)

Ostatnia zwiedzana komora (czy raczej komórka) jaskini kończyła się drewnianym podestem, z którego zwieszała się dość wątła drabinka. Dowiedzieliśmy się od Jake'a, że schodzą po niej nurkowie, bo poniżej ostatniego ogólnie udostępnionego poziomu jest jeszcze kilkadziesiąt innych komór, w tym część zalanych wodą i bez sprzętu ani rusz. On sam nie nurkował jeszcze, ale doszedł tak daleko, jak da się "suchą" stopą, co jest wyrażeniem mocno naciąganym, bo cała jaskinia ocieka wodą. Ponieważ zaś jest taki szczuplutki, przeciska się w różne dziury, gdzie inni się nie mieszczą.


Dzięki tym pogaduchom pół mili drogi powrotnej oraz 250 schodów (!) zleciało superszybko. Na samej górze potrzebowałam chwili na złapanie oddechu, bo jednak pędziliśmy niczym podziemna kolejka, a do tego na ostatnim podeście trzeba było przyjąć na płuca jakieś dwadzieścia stopni zmiany temperatury.

Ostatnią ciekawą postacią był Dziadek na Pogłębiarce w muzeum wodnym w Dubuque, którego nawet nie mieliśmy w planie, ale widząc znak zjechaliśmy i... zawiesiliśmy się w nim na trzy godziny z okładem. Wszelkie spotkania z tematem pogłębiarkowym przypominają mi, jak to ze dwadzieścia lat temu uczyłam się angielskich słówek za pomocą programu komputerowego - ot, taka prosta przepytywanka. Ze słówka dredger zrezygnowałam, bo kiedyż mi w życiu będzie potrzebne wyrażenie pogłębiarka kanałowa?

Nie minęło kilka tygodni, a znalazłam się gdzieś w okolicach Szczecina, na statku, gdzie przewodnik opowiadał o... wszyscy domyślamy się o czym, a mnie wypadło przetłumaczyć to towarzyszącemu Amerykaninowi. Słowa oczywiście nie pamiętałam, plułam sobie w brodę i od tej pory nigdy już nie zrezygnowałam z szansy przyswojenia jakiegokolwiek wyrazu, choćby najdziwniejszego i najmniej prawdobodobnego. (To, czy owe słowa trzymają mi się rozumu, to już zupełnie inna strona zagadnienia :)


Opowiedziałam ową historyjkę Dziadkowi na Pogłębiarce, panu bardzo energicznemu i wesołemu, choć po trosze składającemu się z części zamiennych. W uszach miał aparaty słuchowe, w gębie zębiska o wiele za młode na swój wiek, a i z oczami było coś dziwnego, nie dość, że okulary, to jakby jeszcze jakieś soczewki na samych gałkach.

Oczywiście był pełen użytecznych informacji, objaśniał nam szczegóły pogłębiarkowej części statku, okraszając to żarcikami typu "bardzo skuteczny odkurzacz, a na dodatek nie trzeba wytrzepywać worka". Na pewno rozmawia z setkami ludzi, a jednak czuje się, że to my jesteśmy ważni, jakby dla nas specjalnie zachował te opowieści... mam nadzieję, że i mnie w pomarszczonym wieku pozostanie taka energia, lekkość i zapał.


Pan zaskoczył nas również tym, że kiedy rzuciliśmy, iż jesteśmy z Polski, od razu skojarzył Gdańsk i stocznie. Oczywiście wiedział, że Chicago jest wielkim skupiskiem Polaków, więc pogadaliśmy i o tym... i nawet o Lechu Wałęsie :) Potem jednak ruszyliśmy dalej, bo jeszcze zostało kilka budynków do zwiedzania, a robiło się późno. Żałuję troszkę, że nie mam odwagi trzaskać ludziom portretów, bo te postaciowe opowieści są bez nich nieco suchawe... trudno, trzeba się będzie zadowolić zilustrowaniem ich obiektami nieożywionymi :)



Brak komentarzy: