wtorek, 1 czerwca 2010

757. Amana, Anamosa i agrykultura, czyli weekendowy wypad do Iowa

Naklepię na szybko kilka słów o weekendowej wycieczce – przebyliśmy prawie tysiąc mil, połowy zwiedzanych ciekawostek nie było nawet w planie, bo ów plan skończył się znienacka w w niedzielę, a tu jeszcze został poniedziałek :) Od czego jednak improwizacja i trochę szczęścia, że np. udało nam się znaleźć kamping bez rezerwacji, albo że przez pomyłkę wjechaliśmy do parku zamiast na most, a w parku było fajne miejsce widokowe.

Wycieczkę zaczęliśmy od wizyty u Johna Deere’a, w salach, gdzie z góry wydawało się, że są pełne zielono-żółtych zabawek, a z dołu – że te zabawki przytłaczają swym ogromem, szczególnie taki kombajn do zbierania kukurydzy, z kosiarą szeroką jak dom i kołem, gdzie spokojnie można było zasiąść i odpocząć.



W parku stanowym Wildcat Den, tuż po wjechaniu do Iowa, zatrzymaliśmy się na chwilę w starym młynie nad rzeka. Choć pora mielenia uciekła nam sprzed nosa, bardzo ciekawe było wędrowanie w piwnicy między pasami transmisyjnymi. Aż mi skóra cierpła, kiedy wyobraziłam sobie, jak to wszystko hulało.

W Iowa City bez trudu znaleźliśmy stary kapitol, obecnie pełniący funkcję muzeum na terenie uniwersytetu. Pięknie odrestaurowane biura i sale, no i sama symetryczność budynku – jak ja lubię takie widoki.
Na wieczór wylądowaliśmy w Amana Colonies, na ogromnej łące zastawionej kampersami – pole namiotowe było na szczęście kawałek dalej, na odosobnieniu.

Pod wieczór poszliśmy jeszcze pozwiedzać Amanę właściwą, oprócz której istnieją jeszcze East Amana, Middle Amana, High Amana, West Amana i South Amana. Takie osobliwe zbiorowisko wiosek zostało w XIX w. założone przez pewną grupę religijną, która emigrowała z Niemiec na skutek prześladowań i marnej sytuacji ekonomicznej. Ludzie ci przez 70 lat mieszkali tu w komunie, nie korzystając z pieniędzy (!), żywiąc się we wspólnych kuchniach, oddając ubrania do własnych pralni itd., i 11 razy na tydzień uczestnicząc w nabożeństwach. W latach 30-tych XX w. struktura tej społeczności uległa zmianie, można powiedzieć, że się sprywatyzowała, ale etyka i wartości ponoć pozostały. Dziś główna Amana to swego rodzaju skansen z całą ulicą sklepów, restauracji itp. w malowniczych, starych domkach.

Na drugi dzień poszliśmy w las, najpierw do parku stanowego Wapsipinicon (w języku Indian Ojibwe coś w rodzaju „rzeka, nad którą rośnie mnóstwo wodnych karczochów”) oraz Maquoketa. Te nazwy to normalnie człowieka rozwalają, ledwo człowiek jedną spamięta, to już musi się uczyć następnego połamańca :D.

Maquoketa jest ponoć najbardziej niezwykłym parkiem w Iowa – i rzeczywiście powalił nas na kolana niezliczonymi chodniczkami, schodkami i mostkami wśród niesamowitych form krajobrazowych, a przede wszystkim wielkim skalnym mostem. Było duszno i gorąco, komary cięły jak dzikie, tuptanie po schodach w górę i w dół prowadziło co chwilę do zadyszki, ale te zakamarki warte są każdej kropli potu.

W Anamosa zatrzymaliśmy się w Narodowym Muzeum Motocykli, gdzie T zachwycał się jeździdełkami, a ja, ponieważ o motorach mam pojęcie raczej nikłe, przyglądałam się raczej motocyklowym kraftom.

Niedaleko było jeszcze Stone City, znane z tego, że miał tam swoją artystyczną kolonię i szkołę niejaki Grant Wood, autor słynnego (przynajmniej na tym kontynencie) obrazu „American Gothic”. W Stone City jest cała seria budynków wykonanych z kamienia pochodzącego z ichniego kamieniołomu, na przykład ten kościół, o wyglądzie żywcem wyjętym z angielskiego pejzażu. Niestety, był zamknięty, więc nie udało mi się obejrzeć od środka licznych szkieuek w jego oknach.
Poszczęściło nam się za to w Bazylice Franciszka Ksawerego w Dyersville, maleńkim miasteczku wśród pól (które to pola oglądaliśmy przez jakieś 97% tej wycieczki). Rzecz to niezwykła, bo z 53 amerykańskich bazylik 50 znajduje się w metropoliach – a tu taka niespodzianka, z pięknymi witrażami i malowidłami (o których może więcej w jutrzejszym poście.)

Na nocleg mieliśmy nadzieję w kolejnym parku stanowym, Pike’s Peak, i akurat były dwie wolne działki. Rozbiwszy namiot, powędrowaliśmy jeszcze na szlak, gdzie na początku ogląda się przepiękną panoramę Mississippi oraz dołączającą do niej rzekę Wisconsin:

W dalszej części szlaku jest jeszcze dość fajny wodospad, obecnie trochę podsuszony, ale i tak wlezienie za wodny parawanik jest bardzo kuszące.


Obok parkowego centrum dla zwiedzających wypatrzyliśmy... poidełka dla kolibrów. Zdjęć pstryknęliśmy im chyba ponad setkę, ale kolibry majtają skrzydełkami w takim tempie, że wyszło tylko kilka. A zawsze myślałam, żekolibry żyją tylko w tropikach!
Kiedy się zmierzchało, T sporządził tradycyjną kolacyjkę – nie ma o takiej porze nic lepszego, niż grillowane mięsko i nieco piwa.
Na trzeci dzień zaczęliśmy się przemieszczać w stronę domu, ale przecież nie można było nie wsadzić nosa do śluzy na Mississippi, tym bardziej, że akurat wpływała do niej wielka 15-wagonowa barka. Po pierwsze – kierowca holownika, czy też raczej pchacza, musi wpływać do śluzy bardzo precyzyjnie, bo ma może jakieś pół metra luzu po każdej stronie, a to taka olbrzymia struktura! Po drugie zaś – wyczytałam, że gdyby towar z jednej takiej barki przesypać do ciężarówek i ustawić je w rządku, to zajęłyby... 16 kilometrów. Nic dziwnego, że barki są tak popularne i chyba za każdym razem, kiedy lądujemy na śluzie, to akurat jakaś jest w okolicy.

Z niejakim trudem znaleźliśmy ostatni park na trasie – Natural Bridge w Wisconsin, schowany wśród pól i wiejskich dróg, których nawet nie ma na mapie. Dobrze, że chociaż na miejscu są znaki, jak dojść do skalnego łuku nad jaskinią.

I tyle. Znowu wyszła dość intensywna wycieczka, ale chyba inaczej nie potrafimy :)

3 komentarze:

cynka- Ewa Mrozowska pisze...

szczęście całe, że nie potraficie innaczej - poogląda sobie dzięki temu człowiek i poczyta - moje Ty okno na Amerykę ;))))eee szkieuko na Amerykę ;)))

Mrouh pisze...

Rany, ile wrażeń, wypieków od czytania dostałam! Ostatecznie na łopatki rozwaliło mnie 11 nabożeństw w tygodniu i wodopój dla kolibrów:-)

skrzatka pisze...

A mnie najbardziej urzekła cipka skalna, na tle której pozujesz