Wieczorem poszliśmy z Pisklakami na koncert kolęd, gdzie wzruszyłam się, rzecz jasna, ogromnie. Jako zwykle część utworów orkiestra i chóry śpiewały z salą (kilkaset osób? Tysiąc?) więc power był niesamowity. Z nowości zachwyciły nas bębenki, czyli piosenka religijna po zulusku z towarzyszeniem odnośnych instrumentów perkusyjnych, na przykład tykwy z ziarenkami w środku. I był też zespół harf, instrumentów przedziwnych. I dziewczęta-harfistki, które plumkały po strunach wystudiowanymi, baletowymi wręcz ruchami. I jeszcze solista-Murzyn, skrót taki, że chyba mi do ramienia, ale kiedy wypuścił z ust pierwszy barytonowy dźwięk, to zdumiał nas ogromem i głębią. I dostał brawa na stojąco, podobnie jak zulusy.
A dzisiaj, jakby na świąteczne zawołanie, nasypało w nocy śniegu. Niniejszym zaczynam więc kolekcję zimo-fotek :
Teraz będzie część wspomnieniowa. Przyciągnęłam z Polski rzecz może nieco dziwną, ale nierozerwalnie związaną z dzieciństwem. Mieliśmy mianowicie ruską lodówkę – nie udało mi się, niestety, znaleźć w sieci żadnego zdjęcia, a i ja nie posiadam jej w archiwach. Lodówka kilka lat temu po wielu hospitalizacjach opuściła ten padół w ciszy i spokoju, zaś na podwórku zachował się... napis. Wzięłam, wyszorowałam, będzie sobie wisiał w kuchni:
I jeszcze zdjęcie z samolotu – niejeden raz zastanawiałam się, jak to jest, że zwykle siedzi się na skrzydle, przynajmniej częściowo. Musi te skrzydła szerokie bardzo są i już. Tym razem wypadło mi miejsce na samiuśkim skrzydlanym środku... ale nie żałuję, bo dość niespodziewanie wyszła mi fotka taka, o:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz