wtorek, 28 października 2008

zmarznięta Polka to marudna Polka

Dzień nie zaczął się dziś zbyt dobrze... W nocy zmarzłam, bo nastąpiły pierwsze przymrozki (wczoraj nawet conieco posypał śnieg.) Rano uruchomiłam zimowe buty, bo na zakładzie była wczoraj znowu lodownia, ale ja od dawna mówię, że facet, który w dni z przymrozkiem chodzi w szortach i w tychże szortach pali papierosy na zewnątrz budynku, nie powinien być odpowiedzialny za ustawianie temperatury na zakładzie. Całe lato marzliśmy jak na biegunie, w najupalniejsze dni siedziałam w swetrze i szaliku, a niektórzy nawet odpalali elektryczne kocyki. Potem wychodziłam do auta, gdzie z kolei panowała temperatura piekarnikowa i nie włączałam klimatyzacji, nie otwierałam okien, tylko wykorzystywałam dojazd do domu na odtajanie.
Wczoraj znów korzystałam z lawa-lampy celem podgrzania łapek, bo sztywnymi palcami źle się klepie w klawiaturę. Czasem nawe skrycie zdejmuję nagrzany pojemniczek z lampy i przytulam się do niego celem podniesienia ogólnej temperatury organizmu.
Skoro więce nadeszły przymrozki, trzeba było te zimowe buty; nie kozaki, tylko takie solidne, pełne półbuty. I co się okazało? Że albo mi przez lato kopytka urosły (T powiada, że to niemożliwe), albo buty się jakimś sposobem zmaliły, zeschły czy nie wiem co. No i kiedy wtykałam w nie moje stópki odziane w rajstopowate kolanówki, nastąpiło małe trrach, odbijające się jak echo mniejszymi trach trach przy każdym kroku... i kiedy doszłam do auta, całe palce owych kolanówek przestały już w zasadzie istnieć.
Tyle o butach brązowych – buty czarne się złamały w warstwie podeszwowej oraz pękły w części górnej. Tak, że w sobotę zasuwam na zakupy obuwnicze. Albo może nawet jutro wieczorem, po lekcji.
Na pocieszenie: T w niedzielę znalazł był grób Ala Capone! Sfotografował – i oto jest. Ja się nie wybrałam, bo jakoś tak oklapłam. A grób składa się z rodzinnego pomnika i tabliczek w trawie z konkretnymi nazwiskami.

Wczoraj z kolei przyszły wyczekiwane już od jakiegoś czasu stronki do książki o oknach. Miałam rzeczywiście dorobić okładki i jakoś je połączyć, ale T mówi, że wolałby wywiesić na ścianie nad kuminkiem, w towarzystwie patykowej kompozycji i pamiątek z Gwatemali, bo mu się te dziełka bardzo spodobały. Tak, że postaram się o jakieś kółeczka, żeby okna połączyć, potem dołoży się zawieszkę i będzie dekoracja.

Następnie uwieczniam miseczkę z truflami – rozpuszcza się kropki czekoladowe z mlekiem skondensowanym, potem dodaje wanilię, potem chłodzi, potem turla kulki i obtacza w proszku kakaowym, albo kokosie, albo w czym się chce.

Na koniec fotka dwóch kocyków, których chyba jeszcze nie było, a powstały długi czas temu i jadą do zwierzaków.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Bardziej mi się podoba nowszy wzorek - ten z zygzakami, ale może jestem uprzedzona, bo kochana ciocia dawała swego czasu na różne okazje wszystkim poszewki na poduszki w pierwotny "zwirzowy" wzorek :D

kasia | szkieuka pisze...

a ja sama nie wiem, co wole - zygzaki wymagaja troche wiekszego skupienia, trzeba liczyc oczka. Wzor z obrazka praktycznie sam sie robi, a efekt jest dosc fajny... choc, jak to zwykle bywa, przedobrzenie nie jest dobre :) Totez i grzebie w nowych wzorach.