wtorek, 27 listopada 2007

Się wróciło

Był stresik przedwyjazdowy, teraz jest po-powrotowy, ale to nic, parę dni i się pozbieram. Tyle rzeczy można by opisać - choćby krafty rozmaite: spotkanie z A w celu robienia kartek na kiermasz charytatywny, nowe pomysły mojej siostry M, skarby zakupione w sklepiku w Ch - błyszczące flizeliny, wstążki ze zmiętego papieru i ze złotej kratki; model lotniska w Krakowie wysmażony z papieru z moim ośmioletnim siostrzeńcem, nowe wzory origami, zabawę z masą solną...
I już mi się roją pomysły na święta. Trzeba skończyć i wysłać najsampierw paczkę kartek do Teściowej, co nie zabierze mi chyba zbyt wiele czasu. Następnie masa solna - gwiazdki dla Kurnika redakcyjnego - trzeba będzie zrobić chyba z pięćdziesiąt. Nie zamierzam ryzykować suszenia w piecu, tylko na powietrzu, więc potrwa to trochę dłużej. Do tego przywieszki. Dalej mamy kartki świąteczne do Polski i w ogóle zagramanicy. I choinkę trzeba będzie ustawić.
W pracy rozdawano dzisiaj dzieci z ubogich rodzin, tzn. karteczki z zapotrzebowaniami dla poszczególnych osóbek. Wzięłam sobie jedną i trzeba będzie kiedyś polecieć na zakupy, bo prezent trzeba dostarczyć do 12 grudnia. A za niecałe dwa tygodnie koncert świąteczny w okolicznym college'u, na którym zapewne wzruszę się do łez :)
Ach, no i nie należy zapominać o przygotowaniach do świątecznego przedstawienia z dzieciakami od lekcji polskiego!
Jeśli zaś chodzi o inne aspekty wyprawy do Polski... jak zwykle, mam mieszane uczucia i aż złoszczę się na siebie, że może jestem zepsuta i niesprawiedliwa, narzekając na TAM i ciesząc się, że wróciłam TU. Bo tu ludność się uśmiecha, jest generalnie przyjemniejsza, nie chodzi z wzrokiem wbitym w podłoże i zaciętymi ustami. Że amerykańska grzeczność jest czasem trochę sztuczna? A niech sobie będzie, wszystkim jest z tym fajniej w życiu. Poza tym - nie widać tu na ulicach w biały dzień, w centrum czterdziestotysięcznego miasta, zataczających się pijanych osobników płci obojga, na których w P natknęłam się solidne kilka razy; można chodzić po ulicach i uszy nie więdną od wszechobecnych przekleństw. Na pewno też nie nadzieję się na faceta, który w podobny biały dzień rozpina w centrum miasta rozporek i najzwyczajniej, bez obciachu, sika sobie pod drzewem - o ironio, przy samiuśkim Miejskim Domu Kultury.
I nie wiem, czy akurat trafiłam na jakieś wyjątkowe zagłębie buractwa i chamstwa (bo powyższe przykłady to tylko część "przygód"), czy tak jest wszędzie? Mam nadzieję, że nie - bo choćby w Krakowie, przynajmniej w centrum, jest inaczej. Pokoleń chyba trzeba, żeby te mniejsze miejscowości się zmieniły i ucywilizowały :(

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

w Stanach zawsze jest tak pięknie?Nie ma takich dzielnic,gdzie ludzie pijani na ulicach lezą?gdzie napadają ,czy tez od razu strzelają?Masz dużo racji,ale nie jest w Polsce aż tak strasznie.Bardzo lubię czytać Twojego bloga,nie odzywałam sie wcześniej,ale dziś czytając jakoś przykro mi sie zrobiło.Pozdrawiam:)

kasia | szkieuka pisze...

w Stanach nie zawsze jest pieknie, to prawda. Co pare dni slysze w wiadomosciach, ze gangi sie postrzelaly - na tzw. "Murzynowie", czyli w getcie. Pijanych ludzi mozna zobaczyc - niestety, w okolicach polskich. Natomiast w moim malym porownaniu wystepuja dwa podobnej wielkosci miasta ze zwyklymi, przecietnymi ludzmi - ani bardzo bogate, ani bardzo biedne. I wcale nie jest mi milo z wiedza, ze polskie miasto, w ktorym sie wychowalam, wypada tak, jak wypada... Wolalabym, zeby ludzie byli tam radosniejsi, zeby nie musieli sie zmagac na kazdym kroku z problemami (stad zapewne frustracja i przygnebione miny), zeby czysciej bylo...
I sa tez dwa aspekty, ktore biore pod uwage: rzeczy trudniejsze do zmiany, wymagajace sporych nakladow, zaangazowania rzadu itp: stan drog, stan budynkow itp. Pojedynczy czlowiek tak od razu tego nie poprawi. O wiele bardziej denerwujace jest to, co ludzie mogliby zmienic przy malych lub zadnych nakladach: nie smiecic przy drogach i w lasach, zbierac kupy po swoich psach, nie klac na kazdym kroku, usmiechnac sie czasem do blizniego, nie ozdabiac wiekszosci scian sprayem, nie niszczyc wspolnego dobra, nie sikac w publicznych miejscach - przyklady mozna by mnozyc.
I jeszcze na koniec przypominam poprzednia notke, w ktorej specjalnie opisalam piekne wrazenia z Krakowa i rozmaite smacznosci - zeby nie bylo, ze tylko narzekam :)
Pozdrawiam wzajemnie :)

Anonimowy pisze...

Wiesz, ja też nie lubię przeklinania, pomazanych klatek schodowych, brzydoty osiedli.
Śmiecenie w lsach czy rzucanie papierków na ulicy to osobna historia, co powinno być karalne wysokimi grzywnami. Nie znoszę tego w rodakach.
Ale ile rzeczy się zmienia!

Zapraszam do zachodniej Polski, tzw. Polski A, co widać na ulicach i przydomowych podwórkach.
Ludzie mimo wszystko się uśmiechają, żartują, śmieją się z życia tutaj.
Mają nadzieję na lepszą pryszłość, zwłaszcza teraz, po wyborach.
Oczywiście to nie znaczy, że jest tak lekko i przyjemnie. Gdybym mieszkała w Stanach, to z moim wykształceniem miałabym pracę od dawna, a tutaj szukam bezskutecznie i warczę, słysząc informacje o spadku bezrobocia.

Myślę też, że prawdziwy smutek na obliczu jest lepszy niż udawane "I'm fine", bo jeśli ktoś tutaj naprawdę jest "fine" to można temu uwierzyć.
Nie wiem, wśród jakich ludzi się obracasz w Polsce, ale tutaj gdzie mieszkam (Zielona Góra) ludzie naprawdę uśmiechają się do siebie, bez udawania.

Jeszcze jeden przykład. Forum RiO, które dobrze znasz. Ile tam pozytywnej energi!
A to "Polska właśnie, że tak zacytuję wspomnianego Wyspiańskiego.

A tak na margnesie - byłaś kiedyś w Niemczech?

kasia | szkieuka pisze...

w odpowiedzi qlkowej: forum RiO i cale mnostwo osobistych blogow, gdzie widac, ze pozytywna energia jest, i kreatywnosc, i ped do zmiany otoczenia na ladniejsze, lepsze - swietna sprawa! I oby to roslo i ogarnialo jak najwiecej ludzi!
O smutku na obliczach i udawaniu "fine": kiedy tu przyjechalam 10 lat temu z okladem, wydawalo mi sie to sztuczne i glupie. Bo nie mozna powiedziec, ze cos mi tam zle poszlo, tylko musi byc "I'm fine". Ale tak z rok temu popatrzylam na to z innej strony: jezeli z dziesiec razy dziennie powiem sobie samej, ze mimo wszystko jest dobrze, to wydaje mi sie, ze optymistyczniej patrze na swiat i mam energie do przepchania sie przez klopoty. Natomiast jesli ciagle chodze pelna mysli, ze jest zle i beznadziejnie, glosno to na dodatek wyrazajac, to sama siebie nakrecam negatywnie. Troche tak, jak chory czlowiek, ktory lyka tabletki z przekonaniem, ze i tak mu nie pomoga.
Wole tez myslec, ze moje miasto w P i jego okolica jest jakie jest z powodow historyczno-lokalizacyjnych, a nie ze cala Polska tak wyglada i sie zachowuje. Ciesze sie, ze w innych rejonach jest radosniej :)
W Niemczech zas bylam, mnostwo lat temu, ale nie wiem, o co konkretnie Ci chodzi i mozliwe tez, ze i tak nie zwrocilam na to uwagi, bo bylam jeszcze malolata :)