poniedziałek, 20 maja 2013

1327. on da frain again

Wybrałyśmy się wczoraj z Alicją do Chicago pociągiem - a co sobie będziemy żałować, kolejna babska wycieczka :) Nie chcę sobie przypisywać jakichs wygórowanych zasług, ale mam wrażenie, że właśnie wtedy Ala najwięcej mówi po polsku, a wręcz nawet jakby się starała grzebać w pamięci i wydobywać "babciowe" wyrazy - rzadko bardzo wychodzą zdania stuprocentowo poprawne (i pewnie jeszcze dłuuugo tak będzie), ale cieszę się z każdej próby. Na pewno wszystko rozumie - bo nie ma problemu z wykonywaniem poleceń czy odpowiadaniem na pytania (choć w domu te odpowiedzi są zwykle po angielsku).

Rączki is brudne - oznajmiła wczoraj w drodze powrotnej, a ja, niczym asystentka Adriana Monka, mam ostatnio przy sobie zawsze pakiecik z wilgotnymi chusteczkami i raz po raz wyciągam (a potem trzeba mieć przy sobie i śmietnik, przecież nie można ot-tak, ciepnąć byle gdzie).

Bardzo dziwne jest słowo określające wodę - mam wrażenie, że zmiksowała się w nim nasza polska woda i water, wymawiane po amerykańsku, przez d. Łooda.

Tata i Ala było mostku - taki komentarz wygłosiła w parku, gdzie chodzi z tatą, przez mostek właśnie. Ala likes mostku, a babci serce roście, bo też uwielbia mosty :) I inne struktury, na które jeszcze przyjdzie czas.

Są słowa, które zawsze występują po polsku - mleko, bajka, wycieczka, noga, buty. Ciekawe, czy przebywając wśród osób anglojęzycznych, Ala zaskakuje ich takimi wtrętami :)

Był też moment w parku, na huśtawce, kiedy nie mogłyśmy się dogadać, bo usłyszałam coś w rodzaju soko czy soka - i najpierw myślałam, że chodzi o grę w piłkę (której akurat przy sobie nie miałyśmy), bo Ala właśnie w tej okolicy grywa z tatą w soccer. Okazało się jednak, że był to chyba skrót od wysoko, żeby trochę wyżej ją popchnąć :)

No i jeszcze wyprodukowała jedno baaardzo długie zdanie, którego nie jestem w stanie powtórzyć, bo stanowiło okropnie skomplikowane połączenie polskich i angielskich słów oraz struktur gramatycznych - chodziło o to, że trzeba będzie mamie pokazać nogę obtartą przy upadku w parku. Aż mnie na chwilę przytkało, zanim sobie odtworzyłam, co autorka miała na myśli :) Nawet lubię te niekończące się zagadki - bo nie dość, że mamy do czynienia z językiem dziecięcym, jak wiadomo różniącym się od dorosłego, to jeszcze trzeba jeszcze skumać, z którego akurat języka się pobrało dane słowo.

No, ale bierzmy się za foto-sprawozdanie, poczynając od małych Karaibów, jakie urządziłyśmy sobie na balkonie.


Palma jest (T hoduje coś w rodzaju bonsai), niebieska woda jest, muszelki, rozgwiazdy i nawet pirackie skarby. I wędka, bo Ala niedawno dowiedziała się o łowieniu ryb. Dobrze, że babcia-kiszon miała pod ręką i haczyk, i stosowny kijaszek.


W Wietrznym Mieście wlazłyśmy najpierw do Union Station - spodziewałam się pięknych, marmurowych wnętrz, ale przyszło nam raczej wędrować podziemnymi lochami, gdzie pociagi buczą i syczą jak wielkie potwory... Myślałam, że Alicja będzie stamtąd wiać, gdzie pieprz rośnie, ale ona twardo ciągnęła się peronem, zatykając sobie symbolicznie jedno ucho.


Gdy wydostałyśmy się z powrotem na powierzchnię, objawiłyśmy się tuż przy wielkim globusie...


...oraz jednym z najwyższych budynków świata - z bardzo dziwną nazwą, bo pisze się Willis Tower, a czyta się Sears.


Jak Ala będzie trochę większa, to pojedziemy zapewne na szczyt Searsa, ale ponieważ to dość kosztowna wycieczka, zostawiam ją na bardziej "rozumiejące" czasy. Póki co, Ala zachwyca się wszelkimi drzwiami, nawet na skrzynce kontrolującej światła uliczne :)


Opanowało się też drzwi obrotowe, tylko trzeba ciutkę pomocy w zakresie siły, bo jednak są dość ciężkie.


Tyle kolejowej radości za 7$ - is going!


No i na koniec trzeba się było zebrać do wysiadania - poważna sprawa.


Wyhaczyłyśmy jeszcze po drodze broszurkę o kolejnej fajnej atrakcji - tym razem chyba i Dziadek się z nami zabierze. Zajeżdża się mianowicie do Miasta, a następnie wsiada do wodnej taksówki i płynie rzeką aż do jeziora.

I drugi pomysł jeszcze mam, tylko to wielka wyprawa na cały dzień: pociagiem Metra do Miasta, potem L-ką na lotnisko, potem po lotnisku pociągiem bez kierowcy... i z powrotem do domu. Jakieś pięć godzin na szynach :) - po ziemi, w tunelach i na rusztowaniach.

4 komentarze:

Apartment Software pisze...

Litile babby is looking so cute ..

Anonimowy pisze...

Cute babby :)
Kerala Tour Packages

Unknown pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Unknown pisze...

Stylish babby,he is looking very handsom...
Netflix Vpn