środa, 15 maja 2013

1325. mocno artystyczne zdjęcia spod wody

Nie za bardzo udaje nam się robić zdjęcia pod wodą. Najlepiej w sumie wyszło w Meksyku, w Tulum, gdzie zachłyśnięci podwodnymi cudami zapakowaliśmy mój najzwyklejszy w świecie aparat w kilka plastikowych woreczków z zaciskiem, obwiązaliśmy strukturę gumkami - i aparat przeżył pluskanie się w karaibskiej wodzie, a zarazem narobił nieco fotek. Oczywiście średniej jakości, ale z braku laku dobry kit.

Do Izraela jechaliśmy wyposażeni w specjalne, wypasione opakowanie na aparat. Śrubki, blaszki, szmaszki, plastiki... i kiszka z wodą - literalnie, bo Morze Czerwone wtrymiga dostało się do wnętrza i zabiło aparat. Karta jakimś cudem przeżyła niczym Noe w swojej arce i udało się odzyskać pliki, ale przez resztę wycieczki pstrykaliśmy zdjęcia moim niezawodnym gupikiem, który staram się trzymać z dala od ekstremalnych środowisk. (Nawiasem mówiąc, aparat ów miał być już wyrzucony, ale zakisiłam go i teraz korzysta Alicja.)

Ostatnio na Karaibach mieliśmy specjalny aparat podwodny, na film, ale rezultaty są, delikatnie mówiąc, mocno artystyczne, czyli plamiste i niewyraźne. Chyba jednak się w nim jakieś klepki rozeschły i woda wlazła do środka, czyniąc przy tym zmiany na filmie... No i wygląda na to, że nie zawsze przewijaliśmy film jako się należy i na niektórych klatkach mamy jakoby więcej niż jedną warstwę.

Tak, że chyba ten sprzęt też pójdzie na przemiał. Plan jest taki, że kiedy następnym razem będziemy się brać za snorkeling (nie wcześniej zapewne, niż za dwa lata), zaopatrzymy się może w jakąś tanią cyfrówkę do tego celu; z filmem, oprócz tego, że ma bardzo ograniczoną ilość zdjęć, są kłopoty w zakresie wywołania, bo "tanie" miejsca tego nie robią, a pieniądze wydane w droższych miejscach mają się nijak do jakości zdjęć.

Bez dalszego rozwlekania się schodzimy zatem pod wodę... bul - bul - bul.




Najważniejszą atrakcją było karmienie ryb z ręki, czego już więcej chyba nie będziemy robić, bo choć zachwyt z tego wynika niewąski, to jednak sucha karma dla zwierząt lądowych nie jest tu na miejscu i zapewne nie przyczynia się do naturalnego biegu przyrody.

Poniżej widać rybne pysoki, jak zajadają psiakostkę z mojej ręki.



Kiepskawemu pływakowi, takiemu jak ja, nie jest łatwo oddychać przez rurkę, jednocześnie robiąc zdjęcia i karmiąc ryby (dobrze, że się ma zakamarki w kostiumie kąpielowym - w sam raz nadają się do transportu psiakostek). Tak, że uchwycenie tych chwil na nawet bardzo bylejakich zdjęciach jest nie lada wyczynem.


No i jeszcze rzut obiektywu na podwodne struktury...



Jacques Cousteau pękłby ze śmiechu, widząc te nasze usiłowania, ale co tam, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma :) A i tak najważniejsze są wspomnienia w naszych własnych głowach.

Brak komentarzy: