piątek, 28 grudnia 2012

1253. niech by się już zaczął ten nowy rok...

...żeby odetchnąć świeżym powietrzem, które, jak mniemam, wypłynie z nowego kalendarza :)

Zakończyła się wczoraj sprawa lodówki - sklep wielki i niby-szanowany, Sears, od 11 grudnia robił nas w bambuko, obiecując, że 26 przyjedzie lodówka-zamiennik za tą, którą dostarczono za pierwszym razem, potłuczoną i podziabaną. Wczoraj wreszcie pewna miła pani dokopała się do samego dna tego bałaganu i okazało się, że sklep typu outlet zamienników nie wysyła, jedyne rozwiązanie, to skasowanie transakcji i odesłanie pieniędzy.

No i przez chwilę byłam zła - bo jakżeż to możliwe, że co najmniej dziesięć osób z obsługi klienta, z którymi rozmawiałam po drodze, nie wpadło na coś takiego? Że nawet w środę, kiedy lodówka miała przyjechać, wciskano mi, że jest na ciężarówce, w sąsiednim miasteczku???

Ale z drugiej strony nie ma sensu wrzeszczenie przez telefon na losowo wybraną duszę w customer service, bo akurat ta dana osoba kompletnie nic w naszym przypadku nie zawiniła. Zawinili prawdopodobnie panowie dostarczający lodówkę, którzy - mając świadomość, że to zamówienie z outletu - przekonywali, ściskali grabę, dzwonili i potwierdzali, że taka transakcja jest możliwa. A potem, jak już wpadło w system, to się obijało (tym bardziej, że w Searsie najwyraźniej mają więcej, niż jedną bazę danych i te bazy nie do końca się ze sobą komunikują).

Było mi raczej smutno, bo te wszystkie osoby potwierdzające po drodze są najzapewniej niedouczone, może w niektórych przypadkach niedbałe i pomoc klientowi ograniczają do przeczytania tego, co widzą na ekranie komputera. Nie myślę, że ktokolwiek konspirował i celowo kłamał, bo po co. Raczej niedbałość.

I ledwo zakończyła się sprawa lodówki - i namierzyliśmy już nową, oczywiście nie w Searsie, pewnie dziś wieczorem pojedziemy ją nabyć - na jednej z kart kredytowych pojawiła się tajemnicza transakcja ze strony internetowej, o której istnieniu nie mieliśmy nawet pojęcia, więc zaś trzeba to jakoś odkręcać.

A życie bez lodówki jest jednak skomplikowane, trzymanie żywności na balkonie ma swoje ograniczenia, gotuje się niewygodnie i w ogóle rytm codzienny jest zaburzony. Bylejaczymy więc trochę z jedzeniem, a naprawdę wolałabym jakoś to lepiej poukładać. Jeszcze kilka dni...

Robię też wielkie sprzątanie w kraftowni i innych miejscach i popadam w niepokoje, bo oczywiście wyrzucanie jest dla chomika przeżyciem ogromnie traumatycznym. Ale jest i druga strona zagadnienia, nad któą rozmyślam, przekładając te wszystkie drobiazgi: po kiego grzyba ja to wszystko zbieram? Skoro potem nawet nie pamiętam, że to mam? I chociaż w momencie zakiszania jestem pełna wspaniałych pomysłów co do wykorzystania danego przedmiotu, to jednak idee w większości przypadków ulatują w przestrzeń, a klamot zostaje.

Nie chcę, żeby mnie to wszystko przysypało, literalnie czy emocjonalnie, ale też rozstawanie się z rzeczami jest trudne. Część można posortować, guziki do guzików, papiery do papierów... ale też i sortowanie i zarządzanie zasobami kraftowymi zabiera więcej czasu, niż chciałabym - niż zabierałoby, gdybym nie była kiszonem.

I jeszcze drobny stres, żeby zdążyć do jutra z tymi Danielowymi historiami na szkółkę niedzielną (ha, która tym razem będzie się odbywała w sobotę :) - ale to akurat mam w miarę pod kontrolą.

Od przyszłego tygodnia będzie lepiej. Tak sobie postanawiam.

Brak komentarzy: