poniedziałek, 24 września 2012

1209. po kiermaszu

Troszkę mi się przypiłowały skrzydełka na sobotnim kiermaszu - w zeszłym roku poszło znacznie lepiej, było o wieeele więcej zwiedzających... A tu zestresowałam się już podczas dojazdu, bo dałam się prowadzić GPSowi, na skutek czego wylądowałam przed bramką, jako że osiedle domków jednorodzinnych, gdzie impreza się odbywa, to gated community i obcych tam NIE CHCOM.

Na szczęście poratowały mnie miłe emeryckie dusze, opuszczające właśnie zabramkowane osiedle, kierując do innego wjazdu, takoż zagrodzonego, ale zaopatrzonego zarazem w żywego strażnika, któren pobrawszy ode mnie nazwisko, roztworzył bramę na oścież.

Potem, po wejściu na salę ze stoiskami, okazało się, że naprzeciwko, po drugiej stronie przejścia, jest... druga pani z kartkami. Nieco innymi od moich, zawierającymi herbatki, kawki, przyprawy - ale ścięło mnie na moment, bo widzę, że pani korzysta nawet z tych samych papierów, które ja mam na składzie! Uratowały mnie jednak torebusie - pani konkurentka też miała torebki, ale w znacznym stopniu fabryczne, tzn. z jakichś gotowców, przyciętych papierów z zestawu (zdaje się, że Marty S.) i tylko przyczepiła do nich kwiatysie.

Koniec końców źle nie było, szczególnie w momencie, kiedy przekroczyłam zadaną sobie kwotę oznaczającą, że zwróciła się opłata za miejsce oraz - z grubsza - materiały. Zapłata za godzinę przygotowań wyszła jednak w granicach 10% minimalnej płacy... no, ale na szczęście jest to raczej zabawa i jeśli jakikolwiek zysk się pojawia, to jestem na plusie. Całe szczęście, że nie musimy z tego żyć, bo już byśmy dawno z głodu pomarli.

Z drugiej strony - obyło się bez klientów rzucających hasła typu "niech się przyjrzę, może moja siostrzenica/wnuczka/sąsiadka też by mogła takie robić" - litości, nawet, jak się myśli takie coś, to nie należy tego mówić! No i nikt nie jęczał, że drogo. Pojawiło się za to kilka osób, które w zeszłym roku nabyły torebusie i wyraziły zadowolenie.

Najfajniejsze było to, że przyniosłam sobie conieco materiałów i podczas pilnowania stołu wyciupałam eksplodujące pudełko - drugie w życiu. Zaczęłam i trzecie, ale dokończyć muszę w domu, bo rzecz okazuje się o wiele bardziej prachochłonna, niż sądziłam.



Powyższy egzemplarz jest o tematyce ogrodowej, natomiast obecnie powstający będzie o książkach i czytaniu, w palecie - łatwo zgadnąć - brązowo-kremowo-złotej.

Miłe było też sąsiedztwo po lewej stronie mojego stołu: do końca życia słowo hatchet będzie mi się kojarzyło z panią sprzedającą hatchet scarves - toporkowe szaliki, a właściwie ozdoby na szyję. Ozdoba wygląda jak toporek, tzn. jest kwadrat - jakby ostrze i pasek, czyli trzonek. Na końcu trzonka jest pętelka, przez którą przewleka się "ostrze" i układa na dekolcie, przypinając od wierzchu broszką z tego samego materiału.

Podziwiałam tę panią, że nawet pod koniec szóstej godziny wyjaśniała zasadę działania toporkowego szalika tak, jakby dany spóźniony klient był pierwszy i absolutnie wyjątkowy; widać też było, że babeczki wykazywały spore zainteresowanie i prawie każda odchodziła z pakiecikiem.

Za to pani kartkowa z przeciwka była niezadowolona (ale - choć to może niezbyt ładnie sypać takimi określeniami, jeśli się kogoś nie zna - miała taką minę, jakby w ogóle była niezadowolona z życia, a jeśli się do tego dołoży zbójeczny głos oraz papierosowy oddech, to niestety całość nie zachęca do pzostawania dłużej przy tym kramie.)

Wzruszyło mnie za to stoisko po przekątnej, gdzie dziouszka dziergała czapki i szaliki, a pomagał jej ojciec, ledwo chodzący, ale się przydający - wędrował sobie ów staruszek drobniutkimi kroczkami, o lasce, niósł do kosza talerz po kanapce, potem znów dreptał z butelką po wodzie, potem z jakimiś papierami... A kiedy przyszło do pakowania, dziewczyna - choć mogła sama wszystko zwinąć i niewątpliwie byłoby to prostsze i szybsze - specjalnie zadawała mu do wykonania drobne prace i widać było, że staruszek bardzo się stara i dumny jest, że uczestniczy.

Uff. Tyle o kiermaszu... w niedzielę zaś najpierw się rozpędziłam z pracami kurodomowymi, a potem wsysła mnie książka zakupiona niby na podróż do Polski, ale chyba nie dotrwa, bo zostanie wcześniej przeczytana. Sprawczynią mojego zniknięcia jest powieść The Tea Rose - jak na książkę w tubylcznym języku, czytanie idzie mi pędem! I nie mogę się doczekać, co będzie dalej, właśnie przybyliśmy do Nowego Jorku - iiiii???

1 komentarz:

Mrouh pisze...

Grunt, że na minusie się nie jest, bo i takie historie się czyta. A skoro i obserwacje poczynione i kolejne papierki sklejone to bilans zdecydowanie na plus:-)
Pudełeczko wyskokowe jakie piekne kolory ma i treść jakże nadającą sie do relaksacji:-)