Do Pueblo de Taos wybraliśmy się po raz drugi - w zeszłym roku, podczas
wyprawy do Teksasu, zajechaliśmy po drodze pod bramę miasteczka, by
usłyszeć, że niestety zwiedzania nie ma, a to z powodu święta. Z jednej
strony nie dziwi to, bo, było nie było, zwiedza się tam żywą wioskę,
która od czasu do czasu ma sobie życzenie wykonać coś bez wszędobylskich
turystów; z drugiej jednak, kiedy się przebyło dwa tysiące kilometrów i
NAPRAWDĘ się czekało na tę atrakcję, nie da się uniknąć poczucia
zawodu.
Trudno jednak - Indianin Taosowy był nie do przebłagania i na
pocieszenie poszliśmy sobie pozwiedzać nowoczesne Taos, siedlisko
wszelakich artystów zbudowane w znacznej części w charakterystycznym,
pomarańczowoglinianym stylu
adobe (przy czym nie wnikamy w to, czy jest
to autentyczna glina, czy tylko tynk pociagnięty farbką w odpowiednim
kolorze :) Obejrzeliśmy też piękny most nad przełomem Rio Grande, ale do
tego wrócę jeszcze na końcu.
Tym razem Pueblo de Taos, brązowe w porannym słońcu jak osada z
piernika, przywitało nas serdecznie, zaczynając oczywiście od pobrania
opłaty (byliśmy drudzy przy okienku), którą zgłasza się tak: "dwa bilety
dla dorosłych i jeden dla aparatu". Za korzystanie z aparatu trzeba
bowiem zapłacić dodatkowo i dostaje się wtedy czerwoną przywieszkę z
datą. A przecież nie można nie mieć żadnych zdjęć - raz, że wioska
znajduje się na UNESCOwej liście Dziedzictwa Światowego, a dwa - Dom
Północny to ponoć jedna z najczęściej fotografowanych budowli na półkuli
zachodniej!
Na ścianach wisi sobie tu i ówdzie
ristra - wiącha papryki niby-że susząca się, ale ponoć w naszych czasach stanowi to częściej dekorację, niż praktyczne zastosowanie.
Przypuszcza się, że zabudowania powstały w latach 1000-1450; mam tu
jednak pewne wątpliwości, bo jak to liczyć, skoro ściany ciągle trzeba
uzupełniać nową gliną? Taka już natura tego adobowego budownictwa, co
widzieliśmy na własne oczy, kiedy pani z wiaderkiem zabrała się za
łatanie ścian.
Całe szczęście, że przybyliśmy tam najwcześniej, jak się dało; nie było
jeszcze zbyt wielu turystów oraz minęła dobra godzina, zanim zaczęły się
instalować kramy z pamiątkami. W ogóle się ich w takim miejscu nie
spodziewałam; sądziłam, że daszki na środku placu stoją TAK SOBIE, albo
dla nas... a tu pojawiły się fajansiarnie. I my kupiliśmy pamiątkę z
kokopellimi, ale o wiele większą frajdą bylo zwiedzanie każdego
dostępnego zakątka. Byliśmy więc przy cmentarzu, gdzie stoją jeszcze
ruiny starego kościoła św. Hieronima (patrona wioski), otoczone morzem
pokrzywionych krzyży...
...oraz w nowszym kościele, pod tym samym wezwaniem, wewnątrz
wystrojonym na niebiesko, z wzorcową niejako trumną, zainstalowaną tam
na stałe - ponoć tradycja ta sięga czasów, gdy misjonarze katoliccy
nauczali tubylców chowania zmarłych wedle nowych ceremonii.
Kwestia religii jest dosyć niejasna, bo choć większość mieszkańców
jest ochrzczona, to praktykuje niewielki procent, a w życiu codziennym
gruba większość żyje według religii starych, tubylczych. Miesza się to
wszystko i przeplata nawet na ołtarzu, gdzie obok "standardowych"
santos
- świętych figur - mamy postacie indiańskie oraz... malowaną kukurydzę.
Przez środek wioski płynie sobie rzeczka biorąca źródło we wspominanych
już górach Sangre de Christo, z której mieszkańcy całkiem na poważnie
biorą wodę do gotowania i mycia; dlatego nie można do niej wchodzić,
tylko należy korzystać z mostków łączących dwie części wioski.
Wędrując z jednej uliczki w drugą (co bywa skomplikowane, bo co kawałek
stoi znak STOP, za który się nie wchodzi, to tereny prywatne, przed
turystami zamknięte) zauważyliśmy przed jednym z domów jakieś ruchy
wokół pieca - tradycyjnej konstrukcji zwanej
horno. Tu znów można by się
dać sprowadzić na opowieściowe manowce, bo oczywiście piece mają swoją historię -
gdzieś jeszcze od Maurów na Półwyspie Iberyjskim (w centralnej Europie
również), poprzez zdobywców Nowego Świata, gdzie znakomicie się przyjęły
i nadal się z nich korzysta w Nowym Meksyku i Arizonie. Trzymamy się
jednak mocno głównego wątku i dowiadujemy się ze zdumieniem, że w tym piecu
piecze się chleb nie na ogniu, tylko na gorącej powierzchni, po
wygarnięciu popiołu!
Nie całkiem dowierzałam, że chleb się upiecze, więc postanowiliśmy mieć
rzecz na oku. Najpierw popytaliśmy pań piekarek, czy możemy im robić
zdjęcia podczas procesu (inaczej nie wypada, toć to nie zwirze w zoo), a
potem, jak tylko chleby wyjechały z pieca, popędziliśmy zakupić
bochenek i nawet dodaliśmy z tej ekscytacji napiwek.
I stąd się wzięło moje ulubione zdjęcie z wyprawy CONMUT!
Kiedy już wsadziliśmy nos w każdy dostępny zakątek, nadeszła pora, by
ruszyć dalej, na południe, ku Santa Fe. W zeszłym roku napalilismy się
na słynną drogę o nazwie High Road to Taos (w naszym przypadku High
Road FROM Taos :), ale jakoś, pomimo tego rozgłosu, nie rzuciła nas ona
na kolana. Tym razem GPS zarządził jazdę nieco inną trasą, na której
doznaliśmy wielkiej serendypii! Droga wjechała bowiem do przełomu rzeki
Rio Grande, głębokiego w niektórych miejscach na ponad 200 metrów, gdzie
po raz milionowy zastanawialiśmy się "jak oni zbudowali tu szosę??"
Zapanował sielankowy nastrój, z kajakarzami wśród wirów i zakrętów...
... jak również atrakcjami typu stary, roztelepany most, na który nie mieliśmy odwagi wejść:
Przypominaliśmy sobie za to, jak w zeszłym roku, w ramach pocieszania po
zamkniętym Pueblo de Taos, zwiedzaliśmy most nieco na północ od miasta,
zawieszony nad tym samym przełomem, 200 metrów nad rzeką - aż strach
wchodzić na taką strukturę!
I tu się zatrzymamy, bo od tej wysokości brak nam tchu... ale nie
bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wrzucili mapki, gdyż porządek musi być i
trzeba wiedzieć, gdzie zwiedzamy :)