poniedziałek, 2 maja 2011

936. Tex - New Mex - Flex, czyli dziesięciozdjęciowa opowieść o zmianach planów

Wróciliśmy wczoraj nad ranem z wyprawy, którą nazwałabym "Tex - New Mex - Flex", jako że na drodze do i przez Teksas oraz Nowy Meksyk musieliśmy pozmieniać cały rządek szczegółów, czyli wykazać się gietkością - flexibility. Wszystko jednak dobrze się skończyło i zaprowadziło nas do kilku serendypii.

Zaczęło się jeszcze pierwszej nocy - wedle zwyczaju kilka godzin po dwunastej zjechaliśmy na parking, żeby się zdrzemnąć. Tomek włączył radio, które od razu zabrzęczało charakterystycznym ostrzeżeniowym biip biip - idzie tornado, w sam raz do nas; jednocześnie zobaczyliśmy, że śpiące na tym zjeździe ciężarówki jedna za drugą zmykają na zachód. Zemknęliśmy i my - zatrzymaliśmy się może ze sto mil dalej w Kansas. Tornada nas ominęły, załapaliśmy się tylko na burzę.

Pierwszy prawdziwy nocleg miał odbyć się w Dodge City. Skądś się nam jednak zwyższył czas, więc popędziliśmy do Oklahomy, do Black Mesa State Park, który okazał się ślicznym kanionem i namiocik przespał się tuż nad strumieniem.

W sobotę zajechaliśmy do glinianego miasta Taos w Nowym Meksyku, które miało być jedną z największych atrakcji wycieczki. Zbliżamy się do bramy, a tu wychodzi Indianin i powiada, że ze względu na wielkie święto plemienne się dziś nie zwiedza, można wrócić jutro. Zasmuciłam się, ale wracać nie było jak, za daleko. Taos wypadł z wycieczki.

W Santa Fe mieliśmy zamiar zwiedzić katedrę, ale akurat kończyło się nabożeństwo wielkanocne i nadchodziło następne, więc do katedry tylko wsadziliśmy na moment nosy, ale za to natknęliśmy się na Ważnego Biskupa.


Zamiast noclegu w Manzano State Park spaliśmy w motelu w Albuquerque, zorientowawszy się, że wedle pierwotnego planu wypadłoby nam przeżyć chyba ze cztery dni bez mycia - jakoś tak mi się poznajdowały same suche kampingi.

Znów zwyższyło nam się nieco czasu, więc dorzuciliśmy wypatrzone na mapie pole lawowe - Valley of Fires.

Za to podjechanie do rezerwatu Indian Mescalero zajęło dłużej, niż się spodziewaliśmy, więc z ledwością zdążyliśmy na nocleg w Białych Piaskach. Okazało się też, że zmrok zapada nadzwyczaj szybko i jak tylko rozłożyliśmy namiot, zrobiły się wielkie ciemności i ani trochę nie zdążyliśmy po tym gipsie powędrować, bo strach było oddalać się od naszej dolinki.

Szlaki przelecieliśmy zatem następnego dnia - ale wyleciały z programu Hueco Tanks, skały z petroglifami.

W El Paso, na granicy z Meksykiem, mieliśmy zwiedzać park archeologiczny, ale powstał wielki wiatr pędzący tumany pyłu, więc zamieniliśmy go na muzeum straży granicznej, ogarnięte budynkiem i bardzo ciekawe.

Kolejny nocleg miał być na kampingu w teksaskich górach Guadalupe, ale zanim się tam dostaliśmy, rozpętała się burza pyłowa i nie za bardzo uśmiechało nam się rozbijanie w takich warunkach obozowiska. Pojechaliśmy więc do motelu w Carlsbad.

Następnego dnia wybieraliśmy się zwiedzać jaskinie karlsbadzkie, raczej na własną rękę, bo kiedy zadzwoniłam do rezerwacji, powiedziano mi, że wędrowania z przewodnikiem - jedyny sposób dostania się do najładniejszych komór - były już wyprzedane. Aliści kiedy znaleźliśmy się jako pierwsi o poranku przed ladą z biletami, jakimś sposobem zrobiły się wolne miejsca i jednak się udało :)

Za to wyleciało z programu obserwatorium astronomiczne McDonald, bo się pan przewodnik był rozgadał.

Pływanie kajakiem po Rio Grande udało się tylko do pewnego stopnia - woda w większości była do pół łydki, no, może po kolana, więc wędrowaliśmy głównie przez kanion ciągnąc łódź na sznurku. Nie zwodowaliśmy się też w wyznaczonym miejscu, tylko przy samym wejściu do kanionu, bo nie uśmiechało nam się wędrowanie z kajakiem na sznurku przez podeschnięte, mało atrakcyjne koryto.

Potem ze dwa dni wszystko szło zgodnie z planem, prócz tego, że chwilami spowalniały jazdę dymy ciągnące się kilometrami z pożarów - nie dość, że te tereny są z natury pustynne czy półpustynne, to jeszcze od siedmiu miesięcy nie widzieli tam deszczu i od byle iskry się pali.

Zawiesiliśmy się dopiero w Hot Springs, spodziewając się krótkiego przelotu przez dość osobliwy park narodowy zlokalizowany w mieście, ale gorące źródła wciągły nas na dobrych kilka godzin.

No i na koniec jeszcze musieliśmy w Arkansas zawracać, bo powodzie zalały wybraną przez nas drogę - dołożyło nam to może z 50 mil, ale to mały problem w porównaniu z tym, że ludziom pływają domy.

Doszliśmy na koniec do wniosku, że Alaska była bardziej przewidywalna, bo nie trzeba było codziennie mieszać w planach i dostosowywać ich do zaistniałych okoliczności :)

1 komentarz:

niekiedy pisze...

ależ niesamowita wyprawa. co dzień inny krajobraz,lubię tak! piękne miejsca. białe piaski b. intrygujące. bardzo mocno Was pozdrawiam, e. :).