Lekcja w sobotę to była mizeria. Do tego stopnia, że nawet mi się nie chciało wziąć do domu torby z lekcjowymi klamotami. Dzieciaki półśpiące, zalegające na stole, marudzące, a jak się budzą, to dogadują, zamiast się skupiać. Załamka. Przygotowałam się więc wczoraj psychicznie na wygłoszenie mowy umoralniającej, a tu przychodzę, a raki spontanicznie produkują polskie zdania. No to mowa umoralniająca poszła się paść.
Potem okazało się, że dni tygodnia w miarę pamiętają, a swego czasu był to wielki problem. Czasowniki też w miarę. Potem zdania o tym, co kto planuje na jaki dzień tygodnia. Ostatni powiedział "W środę, teraz, śpię." I ciap na stół. Oczywiście mnie to rozbawiło, po czym piętnaście sekund później wszyscy spali na stole, powiedziawszy powyższe zdanie.
Na dodatek mniej więcej w dwóch trzecich lekcji adehadowiec oznajmił "koniec lekcji" i po raz kolejny zadziwił mnie swoją pamięcią. Nie uczyliśmy się oficjalnie tego zdania, ale zapamiętał sobie z tego, że użyłam go kilka razy. Oczywiście pozostali też zaczęli wołać "koniec lekcji", ale się nie dałam, a wręcz haha przedłużyłam :)
Najmłodsza za tydzień jedzie do Polski, więc planuję zrobić dzieciakom grę. Bez najmłodszej będzie łatwo, bo pozostała czwórka ma z grubsza równy poziom, w sensie że umie np. czytać. Zwykła gra z kostką i pionkami (guziki?), kolorowe pola, z każdym polem związane zadanie na karteczce w odnośnym kolorzem kilka bombek i kilka prezentów. Za wykonanie zadania będzie się dostawało szklaną kulkę. Trochę czasu zabierze wyprodukowanie tego wszystkiego, ale nawet ja sama mam dość maglowania czasowników, słów pytających i liczebników porządkowych. Tak, że ostatnie lekcje przed wyjazdem do Polski będą chyba lżejsze, a grę można przecież wykorzystywać wielokrotnie.
Poza tym mam już w zasadzie dla nich prezenty gwiazdkowe, co mnie raduje, bo powinny się ucieszyć, a koszt był niewielki. Mianowicie wyczaiłam, że w miejskiej bibliotece zawsze jest półka z książkami, które odchodzą na emeryturę i można je nabyć za śmieszną cenę - 25 centów za miękkie okładki i 5o za twarde. Za każdym razem coś tam szarpnęłam odpowiedniego i mam stosik :)
Fakt, że są to książki trochę używane, ale chyba to nie będzie miało znaczenia, bo oni i tak skupują literaturę na wyprzedażach garażowych itp. Nie chodzą do miejskiej biblioteki, bo nie mogą i zawsze mi zazdroszczą, jak widzą, że się wybieram. Mieszkają bowiem na terenie unincorporated, czyli tylko częściowo należącym do danego miasta. Oznacza to m.in., że płacą mniejsze podatki od nieruchomości, ale w zapisanie się do biblioteki musieliby zainwestować kilkaset dolarów na rok.
Dzieciaki są zagorzałymi czytaczami, więc książki powinny być odpowiednim prezentem. I zapewne nie obędzie się bez jakiegoś bladwijzera :)
3 komentarze:
Piękny im prezent wymyśliłaś - powinny być uradowane :)
Dziwne jest tylko dla mnie, że nie każdy może zapisać się do biblioteki.. no, ale cóż.. Dobrze, że czasem się dzieciakom trafia taka nauczycielka magiczna :)
Biblioteka miejska jest zdaje sie finansowana w duzej czesci z podatkow miejskich, a ci z obszarow pozamiejskich nie placa... o ile dobrze rozumiem, dlatego wlasnie musza wnosic oplaty za korzystanie.
Na szczescie raki maja tez biblioteke w szkole, wiec nie sa calkiem odciete od literek :)
u nas jest za darmo, ale jakoś nie widzę, żeby się nasze dzieciaki tak bardzo garnęły do czytania, teraz komputer i dvd są ważniejsze, lektury się ogląda, a nie czyta...
strzelinianka
Prześlij komentarz