środa, 26 czerwca 2013

1343. chotemet

W słówkowni hebrajskiej, na jaką zapisałam się na FB, mamy dziś arcyważne słowo: chotemet (liczba mnoga: chotamot; חוֹתֶמֶת / חוֹתָמוֹת) - pieczątka, stempelek :)


Ostatnio staram się niemal codziennie zrobić jakąś kartkę (przykłady poniżej, zdjęcia pstrykane w pochmurności), żeby nazbierać sobie na ewentualne jesienne targi. Ale zanim przejdziemy do fotek, chciałam zaanonsować mega-prodżekt, jaki wykonała Mrouh - swego rodzaju pamiętnik z remontu kuchni, z zylionem rozmaitych szczegółów. Fotoreportaż na Mańku :)




Wczoraj dokonałam jeszcze dwóch wyczynów, choć wszystko połowicznie: zakupiłam zasłony do sypialni (powiesiłam, ale trzeba wyprać - bo śmierdzą nowością, oraz wyprasować z powodów oczywistych). (I umyć okno.) Kupiłam w tymże samym sklepie ramkę fajną, udającą drewno z domku na plaży, takie z podstarzałą farbą - i też powiesiłam, ale trzeba coś w tę ramkę wramkować. Na razie pójdzie tło (z mapy albo targanego kartonu) i ilustracja z muszelkami, pobrana ze sklepowego wydruku zapełniającego obecnie ową ramkę. A jak się znajdzie jakaś fajna rycina, najlepiej w tematyce marynistycznej (muszelka, zielsko, krajobrazik, latarnia morska), to się podmieni.

W następnej kolejności będzie przesadzanie kwiatków oraz zmiana doniczek w pokoju głównym i właśnie w sypialni. Przydałby się też jakiś artefakt na dwupiętrowy stojaczek w tejże sypialni - na górze będzie koszyk z kwiatkiem, a na dole na razie ułożę książki, ale gdyby się w Sklepie Drugiej Szansy trafiła np. latarnia morska, albo jakaś inna latarnia, to też by było przyjemnie.

Druga niedokończona, a właściwie dopiero zaczęta sprawa to tłumaczenie ostatniego rozdziału książeczki o Izraelu - kiedy rzuciłam pobieżnie okiem, zdawało mi się, że dużo tam cytatów z Biblii, więc pójdzie szybko, kopiuj i wklej. Aliści przy bliższym oglądzie okazało się, że te cytaty są ni mniej, ni więcej, tylko z Koranu i na dodatek oficjalny polski przekład nie do końca zgadza się z cytowanym w broszurze "prywatnym" przekładem, wykonanym przez funfla autora. Wygląda więc na to, że chyba i tak będę musiała te cytaty przetłumaczyć, ale przynajmniej przekopiowałam sobie wersje oficjalne, żeby mieć się na czym opierać.

No i pisze się jeszcze artykuliki o soli, o tarczy Dawida, o pustyniach, o trzech tygodniach pokuty, jakie zaczęły się wczoraj wśród Żydów... tak, że zajęć nie brakuje :)

poniedziałek, 24 czerwca 2013

1342. weekendowe słowa

Dużo słów się napisało, przeczytało, porozkminiało... Są też nowości w Alicjowej nauce języków, można powiedzieć, że trochę zadziwiające. Spisze się je w punktach.

1 - mieszanki firmowe. Czasowniki dobierane są całkiem losowo, i pod względem języka, i końcówki.

I'm gonna miesza! [przy robieniu budyniu]
I robi budyń!
Ala wanna myje.
Ala jumping na fotel!

szk: Ala ma małe nogi!
Ala: I don't got małe nogi.

Dwa zdania, które można uznać za bezbłędne:

Babcia robi popcorn.
Ala myje rękę.

2. Mały dialog o kocie. Też część mieszanki firmowej, z próbą powtarzania nowego czasownika.

Ala: I got kot too.
szk: Tak? A jak ma na imie?
Ala: My kot name tylko kot.
szk: Mój kot ma nazywa się Kicia.
Ala: My kot zywa Kicia too.

3. Częściowe wyrazy. Próby powtarzania nowych słów - ale po drodze gdzieś wcina niektóre kawałki.

Ala: You have a necklace!
szk: Tak, mam naszyjnik.
Ala: You got szyjnik!

szk: Co malujesz?
Ala: aluje circle.

4. Ćwiczenie kolorów. Ala rozumie kolory po polsku, ale nie używa. W kuchni mamy ceramiczną żabkę, którą Ala lubi się bawić, więc chciałam ją wykorzystać do poćwiczenia zielonego. Mówię więc:

Żaba, żaba, zielona żaba!

Ala w sobotę powtarza kilka razy:

Żaba, żaba, green żaba!

W niedzielę jednak pojawiło się "zielona" :)

5. Ciekawy przypadek przesłyszenia się - i wpadnięcia w lekki przestrach, że tata... spali bajkę :)

Tata: Tata pali fajkę!
Ala: Tata pali bajkę! Ala nie palisz bajkę!

6. Zmagania z angielskim warm i worm. (Przy oglądaniu bajki. Miałam wrażenie, że Ala słucha tego, co powiedziała i coś jej nie pasuje, więc się poprawia raz - dalej nie to - i wreszcie druga poprawka, wyszło dobrze.)

szk: Kto tam wychodzi? Chyba kret!
Ala: Nooo... chyba warm.... chyba warm... chyba worm!

7. Punkt najciekawszy.

Kurczaczek is chicken.
Fioletowy is purple.

Ponieważ Ala kilka razy wytworzyła podobne zdania, postanowiłam popytać eksperymentalnie, czy ma pojęcie o istnieniu polskiego i angielskiego. Okazuje się, że coś świta - i bardziej chyba, niż w zeszłym tygodniu!

Jakiś czas temu bywały takie dialogi:

Ala: [prośba o coś]
My: A co jeszcze trzeba powiedzieć?
Ala: Please!
My: A po polsku?
Ala: Proszę!

Wyglądało na to, że Ala ma zauczony tylko ten jeden związek i że całe "po polsku" odnosi się tylko do tego jednego słowa.

Wczoraj zadałam jednak ze cztery pytania typu "Noga po angielsku to..." albo "Jak jest po polsku ..." - i zdaje się, że trzy poszły dobrze, choć czasem trzeba było chwilkę poczekać. Może teraz jakoś uda się przyczepić języki do osób i w ten sposób zacznie się powoli sortowanie wyrazów do osobnych pudełek.

8. A little bit. Co tydzień w zasadzie pojawia się jakaś fraza wkręcana w mnóstwo wypowiedzi. Kiedyś było "very, very" z przymiotnikami. Ostatnio mamy "a little bit" przyczepiane na końcu wielu zdań, czasem sensownie, czasem trochę mniej.

9. Z innych nowości... T wyczaił, jak wpuścić w telewizor filmy z Tubki, więc cały weekend leciały polskie bajki :) Od Kolargola poprzez Muminki do Gumisiów itd.

Poza tym - już raczej bez związku z językiem, choć oczywiście mówi się po polsku - odbyło się pierwsze szycie! Trochę z partyzanta, Ala zobaczyła, że ja szyję i zaraz chciała sama też popróbować. Nie mam nawet zdjęcia jej produktu, ale poszło jej całkiem nieźle, nawet przytwierdziła kilka guzików.

Obawiałam się trochę, bo to i ostra igła, i nożyczki - tyle nieszczęść może się wydarzyć... więc uważamy BARDZO. Ale z drugiej strony to chyba bardzo cenna sytuacja, kiedy dostajemy pierwszy kontakt z tematem, więc jest szansa, że uda nam się nagrać kilka nowych polskich słów, zanim pojawią się angielskie.

Uff, to by było na tyle... dla zilustrowania - kilka ostatnich kartek. letnich i słonecznych.


piątek, 21 czerwca 2013

1341. שַׁבָּת שָׁלוֹם

W tym tygodniu chyba nastąpił mały przełom w hebrajskim. Pamiętam, jak swego czasu T co jakiś czas oznajmiał o takim przełomie w angielskim - że nagle jakoś tak skokowo coś się robi łatwiejsze, bardziej zrozumiałe. Trochę osobliwe zjawisko, człowiek jak w kamieniołomie mozolnie wyciupuje w mózgu nowe słówka, nowe regułki, a potem nagle trrrach i osuwa się całe zbocze, odsłaniając nowy widok.

Oczywiście nie oznacza to żadnej biegłości czy zaawansowania - nic z tych rzeczy! Gramatyka ledwo-ledwo poskrobana, milion słówek do nauczenia, a jeszcze tu hebrajski współczesny, a tam starodawny, biblijny... a jednak: przełom polega chyba na tym, że nie muszę się zastanawiać osobno nad każdą literką, tylko już w miarę łatwo kojarzą się same i główkowanie można przenieść na ciut dalszy etap.

Nagrało się też już conieco słówek - trudno mi ocenić ile, kilkadziesiat może? Może na upartego dojechałabym do setki? I tak sobie dziś czytam Hebrew for Christians na fejsie, a tam wzmianka o prawdziwym krzewie winnym i właśnie to wyrażenie napisane po hebrajsku. Ha, przypominam sobie z błogosławieństwa Baruch ata Adonai odnoszącego się do wina, że to hagafen (albo coś podobnego), a prawdziwy zapewne będzie miało coś wspólnego z emet - no jest, amitit!

Niewykluczone, że przełom miał miejsce wczoraj wieczorem. Oglądałam sobie po raz pierwszy webinar z eTeacher Hebrew. Co tydzień rozmawiają sobie tam na różne tematy - wczoraj było o 17 tammuz, początku smutnego wspominania różnych tragedii narodowych, które przypadły akurat w tym okresie, choć w zupełnie różnych punktach historii: Mojżesz rozbił pierwsze tablice z przykazaniami, przerwano codzienne ofiary w świątyni tuż przed niewolą babilońską, Rzymianie przedostali się przez mury Jerozolimy i spalili zwój Tory oraz postawili w świątyni posąg innego boga.

Zaczęło się od analizy kilku wersetów, a potem były różne zdania, tłumaczone w te i we wte przy pomocy uczestników, była nauka piosenki, były różne rozmowy i wyjaśnienia poboczne. Fantastyczna sprawa! Chyba tak właśnie będę spędzać czwartkowe wieczory :)

Ale jeszcze o tych słówkowych skojarzeniach i o tym, że przy nauce języka obcego człowiek wie czasem więcej, niż mu się zdaje. Pani wyjaśniała słówka i dla własnej zachęty spiszę tu sobie, co "dzwoniło", bo już się gdzieś napotkało:
  • tammuz - nazwa miesiąca
  • jechudi - żydowski
  • jom - dzień (od jom kippur)
  • szawuot - tygodnie (sof szawua - weekend :) od sofit - kilku liter, które na końcu wyrazu pisze się inaczej, niż w środku)
  • korban - ofiara
  • jeruszalaim :)
  • sefer - zwój, księga (+ bejt sefer - dom księgi = szkoła; bejt lechem = dom chleba = Betlejem)
  • nisraf - spalić - seraf/serafim - dosłownie płonący
  • tfila - modlitwa - od frędzelków tefilim
  • slichot - nie wiem dokładnie, ale będzie coś od żałowania (slicha = przepraszam)
  • nimszach - świt - od szachor, czarny, bo podnosi się nocna ciemność (pani tak wyjaśniła)
  • awinu - nasz ojcze - od abba
  • malkenu - nasz królu - od melech - król w błogosławieństwie zawierającym "Melech ha-olam", Władca Wszechświata, oraz Melchi-tzedek, król-sprawiedliwość
  • szemma - słuchaj, jak w szemma Israel
Kiedy zaczynałam się uczyć, największym problemem było poczucie, że nie mam do czego przyczepiać tych nowych informacji. W przypadku takiego hiszpańskiego czy francuskiego po pierwsze zna się już alfabet (kawał roboty z głowy), zna się podobne słowa w różnych innych językach. A w hebrajskim zaczynamy pracę w kamieniołomie od zera! Przynajmniej tak się wydaje, bo nie potrafi się jeszcze kojarzyć z mimo wszystko znanymi już słowami, jak właśnie serafin, jom czy Melchizedek.

Może to druga część mojego małego przełomu - odkorkowała się trochę umiejętność kojarzenia oraz powstał mały fundamencik, na którym można stawiać dalsze klocki.

Jednym słowem - jest nadzieja :) Uśmiecham się szeroko, że właśnie tak będzie można radośnie zacząć dzisiejszy sabat.

שַׁבָּת שָׁלוֹם Szabat szalom!

Widok z Masady na Morze Martwe (oraz kolejkę linową,
wężowatą ścieżkę do twierdzy i centrum dla
zwiedzających).

PS. Z doszukiwaniem się połączeń i korzeni wyrazów trzeba jednak troszkę uważać - kiedyś pewna znajoma ucząca się polskiego podzieliła sobie śrubokręt na śrub+okręt i medytowała, co to narzędzie może mieć wspólnego ze statkami :)

środa, 19 czerwca 2013

1340. kto rano wstaje...

...ten ma za sobą wiele wykonanych zadań zanim uda się na zakład :) Dokończyłam pranie z wczoraj (teraz czekają himalaje ciuchów do składania), zrobiłam kartkę, usmażyłam mielone, doznałam smakowitych wrażeń olfaktorycznych, ciupiąc zapas pietruszki i koperku do zamrożenia... A potem przyszłam sobie do pracy, z poczuciem już-dokonania czegoś. 

Kartka jest z latarnią (po raz kolejny) – a w sumie są nawet dwie, bo poprzedniej chyba nie pokazywałam.



Ta druga jakaś trochę mniej "moja", ale podoba mi się na niej eksperyment z wykorzystaniem chudych czarnych ścinków pozostałych po dziurkowaniu ozdobnego brzegu. Do zapamiętania i ponownego wykorzystania.


Skoro już mowa o latarniach, należy się krótkie wspomnienie z niedzielnej wycieczki niezbyt daleko, jakieś 100 km na północ, do Kenosha. Główne atrakcje to muzeum dinozaurów, wintażowe tramwaje (nasz był prześlicznie żółty), jezioro, łódki, latarnie właśnie – no i fontanny, w których można sobie zmoknąć :)

Dinozaurowi koniecznie trzeba zrobić zdjęcie!

Dziecko wśród kości.

Tubylcy nazywają to "dino-dig".

"Kocham cię, Tramwaj, ale strasznie głośno warczysz."

Jak zwykle - zamknięte.

Mokreportki w drodze do samochodu -
pora wracać do domu po dniu pełnym wrażeń!

poniedziałek, 17 czerwca 2013

1339. obrazy, słowa, reperacje

Weekend? Weekend? Był jakiś weekend?

Ostatnie dwa dni to jedna wirująca karuzela. Nastąpiły różne reperacje - Pan Sebastian naprawił nam internet i kablówkę (po długiej użerce z dostawcą usług - Sebastian [z Gorzowa] zjawił się w momencie, gdy sprawa stała na ostrzu noża i już-już miałam dzwonić i przenosić nas do innej firmy.) Okazało się, że instalacja od początku była felerna. Teraz w całej chałupie mamy sygnał o jakości EXCELLENT.

P zmienił mi tarcze hamulcowe w aucie - pojazd przestał wydawać na każdym zakręcie niepokojące dźwięki gżżt gżżt. Jak nie ten sam samochód. Poza tym przyszedł zwrot kasy za naprawę sprzed roku - producent uznał, że pompki paliwowe jednak są bublowate i naprawia się je na koszt Chevroleta.

Odbyłam rozmowę z Panią z Dołu - będziemy niedługo naprawiać jej sufit oraz płytkować naszą łazienkę. To jeszcze przed nami.

Rozmawiałam też z Prawnikiem w sprawie postępów w zakupie mieszkania dla P - wybraliśmy dość skomplikowany rodzaj transakcji i teraz trzeba wszystki sznurki trzymać w ręce i dbać, żeby się nie poplątały.

Wczoraj pojechaliśmy z Alicją na piękną wycieczkę do Kenosha, nadjeziornego miasteczka w Wisconsin, pełnego atrakcji - dinozaury, tramwaje, latarnie jeziorne (znowu :), woda, fontanny do zabawy, łodzie - tyle wrażeń! Pewnie jeszcze o tym będzie.

No i jeszcze słowa. Najpierw, w sobotę, zmagania z tłumaczeniem, które na niecałych dwóch stroniczkach z pięć razy zawierało słowo underdog, w różnych kontekstach - i musiałam się nagłówkować, bo ciężko dość o polski odpowiednik.

Potem zaś, w niedzielę, wielka radocha - Ala powiedziała zdanie z czterech słów, dla nas - Polaków - niezbyt skomplikowane, ale ja kwiczałam z radości, bo to najdłuższe bezbłędne zdanie, jakie udało jej się wyprodukować!

Babcia patrzy na zdjęcia.

I można się kłócić, że lepiej byłoby w tym kontekście powiedzieć, że babcia ogląda zdjęcia, - ale znowu bez przesady, toż to dopiero trzy-i-pół-latka :)

Częstotliwość polskich wyrazów stanowczo zwiększa się na wycieczkach i oczywiście w niedzielę, kiedy drugi dzień pod rząd otoczona jest polszczyzną. Są słowa, które praktycznie zawsze występują w wersji polskiej - przykładowo wycieczka, bajka, mleko, miś, kiełbaska, franie (czyli pranie). Są mieszańce - nogi (po ang. trochę nieściśle feet), plecak/backpack, boat/łódka, pociąg/ train (frain :), raz tak, raz tak.

Są i takie, które w Alinym pudełku z jednostkami leksykalnymi zdają się istnieć tylko w wersji angielskiej, choć nawet już na pewno ich używaliśmy, na przykład kolory. Pracujemy wtedy nad "nagraniem" polskiego odpowiednika. W ten weekend chyba z tuzin razy była mowa o czymś fioletowym (bardzo ważny kolor, ważniejszy niż różowy :). Za każdym razem słyszę purple i nie poprawiam, tylko powtarzam - tak, masz fioletową koszulkę; tak, proszę ubrać fioletowe buty; tak, masz rację - to jest fioletowy kwiatek. No i w niedzielę po południu wykluwa się wreszcie p'letoowe. Hurra, nagraliśmy nowy wyraz!

Z całą pewnością trzeba będzie go jeszcze ćwiczyć, jestem przekonana, że za tydzień znów będą purple buty. Ale to nic.

Najłatwiej jest, kiedy dostajemy "pierwszy kontakt" z danym pojęciem. Tak było z wycieczką, ostatnio z bańkami mydlanymi i chyba ze stacją. Polskie słowa nagrały się bez kłopotu i chyba na zawsze.

Spaćkaliśmy trochę sprawę parku i placu zabaw. Nauczyliśmy ją, niestety, że plac zabaw to park. Teraz jest zamieszanie, bo są i parki stanowe, w których nie ma żadnych zjeżdżalni ani huśtawek - i następuje rozczarowanie oraz nasza konsternacja, bo nie bardzo umiemy to wytłumaczyć.

No dobra, starczy tych refleksji - na koniec jeszcze mały zestaw Alinych wypowiedzi:

Dialog z Dziadkiem:
- I want inna bajka!
- A, już Dexter leci...
- Inna bajka need leci!

Również w kontekście bajek:
Now inną bajkę please.
I need inną bajkę, please.

Inne:
I wanna go same feet do parku. (Chcę iść boso do parku. Same - po polsku, nie [sejm] po ang.)

Na fotelu z podnoszonym podnóżkiem:
Klapka need go down.
Klapka up!

Liczba mnoga od spinka - spinox :) (Spinox zakłada się na włosys, każdy wie.)

Dziadek drapie się specjalnym kijaszkiem, Made in China, po plecach:
I wanna drapa my plecach myself!

Zmęczona po wycieczce:
I can't chodzi, I need buy big wózek!

piątek, 14 czerwca 2013

1338. 39 godzin do moskwy

Sny podróżne zdarzają mi się dość często, czasem nawet noc po nocy. Zeszłej nocy byliśmy z T na końcu świata - patrzyłam na mapę na stacji kolejowej i znaczek "you are here" znajdował się mniej więcej tam, gdzie na poniższej mapce umieściłam "tu".

Strasznie bylejako tam było, błotniście i zimno, coś jak na północnej Alasce kilka lat temu, na polach naftowych przy Dead Horse, tylko trzeba było ruszać głową i odcyfrowywać ruskie literki. Nawet coś w tym języku gadałam, choć opornie mi szło.

Największym problemem było jednak to, że mieliśmy wracać pociągiem do Moskwy i jazda miała trwać 39 godzin - a samolot z Moskwy do domu odlatywał jutro. Mowy nie ma, żebyśmy zdążyli. Bilet przepadnie. Szukaliśmy, czy nie da się z tego końca świata lecieć do Moskwy samolotem, ale najwyraźniej nie było to możliwe, bo sen skończył się w wagonie niebywale prostym - ot, pudło ze sklejki z materacami na podłodze.

Hardkory jesteśmy, nawet po nocy :)


A skoro się już przypomniało północną Alaskę, to i wrzuci się wspomnieniowo kilka fotek z wyprawy na Dalton Highway - najbardziej błotnistej i komarzastej ekspedycji w naszej karierze :)

Błotniste drogi i 4x4 - osobówką się tam nie jeździ,
a i tak tylko jedna firma w Anchorage wypożycza auta
na Dalton Highway, z mega-ubezpieczeniem.

Droga, która zdaje się nie mieć końca :)

Jedno z moich ulubionych zdjęć...
a przed nami jeszcze kaaaaawał jazdy na północ.

Góry Brooksa, droga "techniczna"
wzdłuż rurociągu.

Mycie zębów po nocy "przespanej" w samochodzie -
z trudem, bo o tej porze roku na okrągło jest dzień.

Tankowanie w Deadhorse to cała przygoda.

Napotkane po drodze...

Nocleg w Górach Brooksa, w towarzystwie
miliona komarów.

Przeprawa przez przełęcz Atigun,
w licznym towarzystwie ciężarówek.

T spędził jakieś 10 sekund
w Oceanie Arktycznym.

Ustępowanie z drogi, bo przejeżdża
"big module".

Konserwa turystyczna za kołem polarnym :)

czwartek, 13 czerwca 2013

1337. wodnistość

Z okazji inspiracji, jaką była niedawna wyprawa do Michigan, powstała karteluszka z latarnią jeziorną (no przecież nie morską :)


Kartka ma wycinany brzeg, tak że w pozycji stojącej przedstawia się troche zębiasto.


Na pewno nie jest to ostatni latarniowy egzemplarz, bo usmażyłam sobie od razu cztery sztuki niniejszej ilustracji, na zapas.

A skoro już o wodzie i plaży - dwie kartki bardziej morskie, w zupełnie innej kolorystyce.



Może to oznacza koniec przerwy w klejeniu. Oby.

czwartek, 6 czerwca 2013

1336. z pieskiem na rower

Wodne kwestie się nadal do końca nie wyjaśniły - potrzebne są dalsze eksperymenty, które zaczynamy już dziś. Niewykluczone, że zakończą się zrywaniem płytek w łazience :( Ale to ponoć nie aż takie mega-przedsięwzięcie, jak sobie wyobrażam.

W międzyczasie tak zwanym zrobiłam kilka kartek - ostatnio z weną jest arcymarnie, najlepiej ma się zeszyt smasho-podobny, gdzie wkleja się różności. Gromadziennik jest niemal na bieżąco, trzeba jedynie jedną wycieczkę dołożyć (jednodniową, ale papierów z niej multum). A kartki... stała klientka zwolniła się od nas z pracy, więc na pożegnanie zrobiłam trzy egzemplarze. Psiuńcio, rower i kwiatysie.




Dziś rano wysklejałam jeszcze różowinkę - nabyłam ostatnio nieco papierów "egzotycznych" - o specyficznej, szorstkiej fakturze i dość oczobipnej kolorystyce. Jeden kawałek jest powyżej w rowerze, a tu za tło posłużyły różowo-turkusowe paseczki.


W następnej kolejności idą na warsztat muszelki. Na razie mam trzy egzemplarze spod nagrzewnicy, będzie więcej :) Szczególnie z tym kostropatym proszkiem, tylko na ciemniejszym kartonie. Iiiii czeka też latarnia morska, pod natchnieniem ostatniej wycieczki.

wtorek, 4 czerwca 2013

1335. klątwa wodna?

W nawiązaniu do tego postu mamy pewien apdejt. Składa się on z dwóch części. Po pierwsze - jutro wieczorem przychodzą hydraulicy, czyli będę brać prysznic, by w celach poznawczo-reperacyjnych zalać łazienkę Szczupłej Pani z Dołu.

Po drugie - gdy dziś wychodziłam do pracy, do drzwi Pani Teresy naprzeciwko dobijał się jakiś chłystek. Rzecz mnie zaciekawiła, więc udałam, że nie mogę trafić kluczem do dziurki. (Pani Teresa mieszka sama, więc jakby co, mogłabym ją jakoś wesprzeć.) Chłystek oznajmił, że jest przedstawicielem Zjednoczenia (czyli association - organizacji opiekującej się naszym osiedlem) i że chciałby się dostać do kuchni Pani Teresy, bo piętro niżej jest przeciek na suficie. No widział-to kto!

T przypomniał, że kilka miesięcy temu z kolei sąsiad zza ściany, niejaki Nieśmiały (dorobił się takiego przydomku, bo na ile to tylko możliwe, unika kontaktu wzrokowego z sąsiadami czyli nami, a już powiedzenie "dzień dobry" pali go nawyraźniej żywym ogniem) - tak więc ów sąsiad objawiał niezwykłą towarzyskość, biegając od drzwi do drzwi i meldując, że zaraz zakręci wodę, bo mu bojler cieknie i RUSKICH NA DOLE ZALEWA.

No i czy to może być zbieg okoliczności?

Tylko patrzeć, a Kaziowie zaleją Muslima i będzie komplet.