czwartek, 30 września 2010

837. na dobry początek dnia…

…wrzucam dziś (ze świadomością, że u większości szanownych odwiedzających początek dnia był już dawno :) zajawkę tego, co przygotowujemy na Skrapowanie Codziennością w Imaginarium. Dziś jest ostatni dzień zbierania prac mydlanych, potem podsumowanie, pojutrze nowy temat. (Jutro zapewne będzie nowy słoik, co zawsze jest intrygujące.)

Podobnie na dobry początek dnia od jakiegoś czasu uśmiecham się rano do pięknego kwiatka...

...który sam się zasiał na parkingu, w miejscu raczej mało atrakcyjnym. A tu taki żółciuchny, optymistyczny kolorek! W sam raz ilustracja do jednego z moich ulubionych powiedzonek: Bloom where you are planted – kwitnij tam, gdzie cię posadzą.

wtorek, 28 września 2010

836 test test test czyli grzebanie w HTMLu

test klikania






Zabrałyśmy się wczoraj z nieocenioną Mrouh za dyskutowanie o linkowaniu wybranych elementów grafiki i takie cuś właśnie wyszło, z pomocą Mrouhowego Lubego oraz Wikipedii. Nie jest to oczywiście ósmy cud świata, ale najwyraźniej działa i mozna sobie kiedyś taką mapkę zapodać.

835. natchnienie z kartkowego pudełka

Namnożyło mi się starych kartek z życzeniami – koleżanka Mary ostatnio się przeprowadzała i przyniosła mi dwie torbki kartek. Zrobiłam sobie więc pudełko, gdzie będą mieszkały razem z kartkami z innych źródeł – można je wykorzystać w pracach recyklingowych, można też zaczerpnąć nieco natchnienia. Można również zawalić sobie kraftownię po sufit, trzeba uważać.

Bardzo podobają mi się tutaj betlejemskie domki. Zastanawiam się, jak by je odwzorować, czy dało by się jakoś z bibułką może, dla faktury? (gołąbki możemy sobie podarować.)


Na drugiej kartce mamy słitaśną kiecuszkę – tę różyczkę w pasie też można odpuścić, ale gdyby tak ją zawiesić na jakimś manekinie, albo na wieszaku... szmatek też w domu jest pod dostatkiem.
Tu mamy karteluszkę hendmejdową, ciekawą konstrukcyjnie – przód zagięty w połowie, na to przylepiony kwadrat z czymś. Proste, a urozmaicone.

I wreszcie – bardziej jako eksponat, niż inspiracja – trąbka, czyli stara kartka z obrazkiem wydrukowanym na kliszy. I stare kolory, trochę zamazane. Może to kiedyś był szczyt techniki? Kartka oczywiście nie do pocięcia, tylko do zachowania jako ciekawostka :)


poniedziałek, 27 września 2010

834. sampler bibułkowy

Zdaje się, że sampler to nie do końca polskie słowo (chociaż podręczny słownik na gg wyjaśnia, że jest to jakieś ustrojstwo podobne do syntezatora), ale bardzo je lubię. Powinnam zapewne mówić „próbnik”. Trudno. Sampler kojarzy mi się z haftami, natomiast próbnik z halą maszynową w fabryce :)

Zrobiłam dzieciakom z lekcji polskiego sampler bibułkowy; szczególnie przeznaczony jest on dla bliźniaczek, które ostatnio zabrały się za produkcję albumów i podobnych dzieł; zaniosłam im nawet conieco kółek do spinania kartek, a papier i karton dostały już wcześniej, na urodziny. Serce roście, kiedy widzę również recykling – wykorzystały jakieś stare kartki, metki z ciuchów, a nawet pudełka po kaszce.

Każdy ma w domu bibułki, bo tubylcy często nie pakują prezentów w paczkę z kukardką, tylko wsadzają je w papierowe torby, upychając wraz z nimi podmięte bibułki. Kolorów jest zatrzęsienie i moim zdaniem to jeden z wdzięczniejszych materiałów (a przy tym niemal darmowy). Takoż i mamy zestaw pomysłów:



Kwadrat żółty – bibułka przyklejona na płask, dziurki zrobione szpikulcem, brzegi potuszowane. Wielowarstwowy kwiatek – ta sama pieczątka odbita trzy razy, potem wycięte coraz mniejsze elementy i naklejone na siebie.

Kwadrat fioletowy – bibułka „na zmięto”, klej z brokatem.

Kwadrat niebieski – bibułka „na zmięto”, słowa ze starej kartki.

Kwadrat różowy – bibułka „na zmięto”, lakier do paznokci z brokatem.

Panel środkowy – targane bibułki naklejane pasemkami, mogą nawet na siebie zachodzić. Łodyżki ukręcone z pasków bibuły, podobnie listki; kwiatuszki z kuleczek bibułkowych.

piątek, 24 września 2010

833. nowe w rodzinie

Przypomniała mi się wczoraj scena ze “Skrzypka na dachu”, kiedy to wszyscy gromadzą się w domu świeżych dość małżonków, by świętować i podziwiać najnowszą nowość w rodzinie – a tu okazuje się, że to nie dziecko, tylko maszyna do szycia. U nas też był nader radosny wieczór: T zakupił bowiem maszynę do wyciskania soku, zwaną powszechnie sokowirówką. Ucieszyłam się jak dzika, nawet za radości wyszorowałam piec, który wcześniej uległ był małej katastrofie ekologicznej, kiedy kasza wyszła z garnka.

Wspomniałam parę dni temu, że na urodziny chciałabym może taki prezent – bo marzy mi się w sumie od lat, ale zdawało mi się zawsze, że to będzie spory wydatek. A tak fajnie byłoby sobie kręcić świeżutkie soczki... T przyciągnął pakę przez dzień, schował w garderobie, więc zorientowałam się dopiero wieczorem, kiedy wrócił do chałupy z reklamówką pełną wielkich marchewek i z worem jabłek. Ponieważ jabłek ani marchewek mój małżonek raczej nie jada w zwykły sposób, a szczególnie w ilościach zdatnych do wykarmienia połowy australijskich królików, zorientowałam się, że gdzieś zachomikowana jest i sokowirówka!

Na ten tychmiast oskrobałam część owoców (wtedy właśnie wykipiała kasza, na którą nikt nie zwracał uwagi) i T ukręcił pierwsze dwie szklanki smakowitego soku. Mniam! W dołączonej instrukcji jest 26 „przepisów”, czy też bardziej zestawów, z czego można wyciskać zdrowotne eliksiry. Zaraz po pracy pędzę do spożywczego po buraki (wspomnienie z dzieciństwa, buraki w soku muszą być) i co tam jeszcze się nawinie „na selu”, czyli on sale. Koniecznie muszę odbyć eksperyment z dodawaniem plasterka świeżego imbiru – przepisy mówią, że nie ma co hulać, wystarczy pół centymentra albo nawet mniej, ale przypuszczam, że będzie mi smakowało.

A tak wygląda nowy nabytek (fotka pożyczona z Walmarta):

czwartek, 23 września 2010

832. think tank

Byłam dzisiaj w Think Tanku. Miałam nadzieję, że dzięki niezawodnej zwykle wikipedii uda mi się znaleźć przyjemny odpowiednik tego terminu, ale niestety w polskiej wersji tego hasła również występuje Think Tank oraz dosłowne tłumaczenie „zbiornik myśli”. Hm. Nic to zapewnie nie mówi, bądź niewiele. Trochę to jak burza mózgów, ale chyba bardziej uporządkowana i działa na przestrzeni dłuższego czasu. A mnie na hasło „Think Tank” staje przed oczami NASA i grupy wymyślające kilka dekad temu, jak wysłać rakietę w kosmos.

Nasz Think Tank dotyczył nowej okładki jednego z redakcyjnych magazynów – chcemy nieco odświeżyć logo, które odziedziczyliśmy parę lat temu, nabywając tę publikację, zmienić rozkład, font, w sumie wszystko, co się da – a potem z tej całej góry pomysłów wybrać najlepsze, najbardziej odpowiadające odbiorcom magazynu i treści, jaka się w nim znajduje. Zebrali się zatem graficy, redaktorzy, marketing, dwójka przedstawicieli naszej drukarni, no i ja, w zasadzie na przyczepkę, niby, żem kreatywna :) Bardzo mile mnie to zaskoczyło, nie powiem, choć nauczyłam się na tym posiedzeniu więcej, niż wniosłam.

Najfajniejszą częścią była dla mnie analiza innych magazynów – konsumenckich, jak Esquire, Wired, CMYK (kto wiedział, że taki istnieje?), oraz branżowych, np. o lubrykantach do maszyn, bo w tym kraju każda gałązka przemysłu i technologii ma swoją publikację, nawet producenci kompostu. Dyskutowaliśmy o mykach zastosowanych na ich okładkach... ale w sumie nie o tym chciałam.

W jednym z magazynów dla artystów był artykuł o pewnej pani zajmującej się quillingiem, ale w zupeeeeełnie innym wydaniu, niż znałam do tej pory. Tu jest stronka z całym rządkiem ilustracji, naprawdę zachwyciły mnie te kolory i kształty! Aż bym sama chciała popróbować, choć ten rodzaj kraftu jakoś mnie do tej pory nie pociągał. Taki skutek uboczny Think-Tankowania :)


środa, 22 września 2010

831. wieje chłodem... | wintry colors

Z dzisiejszego taga wieje chłodem – rano odbyły się jednoosobowe ćwiczenia z łączenia dziurkaczowych kształtów – konkretnie pięciu, plus kropencje z farby szmatkowej, plus recykling śnieżynki ze starej kartki. Zestaw kolorystyczny wziął się z wyzwania w Weekend Taggers, a sama zawieszka może się przydać na świąteczną kartkę – gdyby tak przytwierdzić ją na tych klejowych kropkach, które dają się odklejać, to adresat miałby zarazem ozdóbkę choinkową :)

Wintry colors on today’s tag, from the colour challenge by Weekend Taggers. This is also an exercise in combining various puncher shapes, and an idea for a Christmas card: if it was attached on peelable glue, the recipient would have a card AND a tree ornament!


Punkt drugi w dzisiejszej agendzie – proszę bardzo, oto wnętrze wczorajszej gwiazdy. Nie ma tam nic piorunująco specjalnego, złote myśli o kawie i herbacie, aczkolwiek udało mi się wykorzystać conieco ścinków. Myślę, że będzie drugi taki albumik, może trochę większy i bardziej kolorowy. Na wszelki wypadek zafarbowałam sobie w herbacie drugi identyczny zestaw cytatów.

And here is the inside of yesterday’s star album – not terribly special, quotes about tea and coffee. I managed to use some scraps from the box of tiny scraps. I think I’ll be making another piece like this, perhaps a little larger and definitely more colorful.

wtorek, 21 września 2010

830. anyżkowy album

Nietypowe sklejanki zawsze stanowią dla mnie pokusę. Nie inaczej było z gwiaździstym albumem, który nazywam sobie anyżowym, bo po rozłożeniu jako żywo przypomina nasionko badianu właściwego (! kolejna nazwa nie do spamiętania), czyli anyżku gwiaździstego, star anise dla tych, którzy ciekawi są zagranicznych słówek :)

Na pomysł ten natknęłam się lata temu, kiedy na domowo-kraftowym kanale HGTV (Home and Garden Television) bywały rankiem programy z Carol Duvall, która zapraszała gości prezentujących dzieła najróżniejszego autoramentu: papier, włóczki, gliny, modelinę, szycie – co tylko. Pojawił się również ten album, który w wykonaniu zaproszonej osoby był kilka razy większy i o wiele bardziej wypasiony niż mój, ale cóż, od czegoś trzeba zacząć.

Mamy zatem nie rzucający się w oczy albumik o kawie i herbacie – brązowo-kremowo-złotawy, coby się na melancholijne wyzwanie w Szufladzie załapał. Zawiązany jest na kokardkę.

Kiedy go rozkładamy, okazuje się, że konstrukcja jest trochę nietypowa...

...a to po to, by można było ową kokardkę zawiązać inaczej i utworzyć gwiazdę:


Ciekawskim polecam udanie się po informacje do wujka Google’a, pod hasłem star album. Przykładów jest tam mnóstwo, z różnymi wariantami, np. zróżnicowanej wysokości wewnętrznych kartek, z kieszonkami, z kalką, z powycinanymi widoczkami – a zasada sklejania trudna nie jest, trzeba tylko odpowiednie proporcje karteczek zastosować.

poniedziałek, 20 września 2010

829. na dwa wyzwania

W weekend wygrzebałam z czeluści szuflady koszyczek z szablonami do torebeczek z samoprzylepnymi karteczkami – jakoś tak przedświątecznie, bo w zeszłym roku baby w pracy były w tym właśnie czasie zainteresowane. Na razie zmontowałam dwie na wyzwania: zestaw kolorystyczny zielono-pomarańczowo-kremowy w Art Piaskownicy, oraz kropeczki w Wednesday Stamper.
Over the weekend I dug out a little basket with the templates and other components for the purses that hold post-it notes. I made two purses – one for the green-orange-crème color scheme challenge in Art Piaskownica, and the other – for the polka dot challenge with Wednesday Stamper. Actually, both purses include polka dots – they are made from the same, double-sided paper, so the flowery one has polka dots inside.

A potem poszłam za ciosem i dokończyłam jeszcze dwie z zeszłego roku. W ogóle, jak tak grzebię, to okazuje się, że pochowałam w różnych pudełeczkach rozmaite prefabrykaty, rezultaty eksperymentów, i teraz niewiele trzeba, by wmontować je w COŚ. Może oprócz Akcji Ścinek powinnam zapodać sobie Akcję Prefabrykat :)

Natomiast w PL, mam nadzieję, wspólnie z siostrzeńcem Kamilem wbijemy zęby (choć tylko w przenośni) w całkiem nowy kraft – mianowicie w mydło. Zakupiłam w sobotę muszelkowe foremki, gdyż ślimaki to jego ulubiony motyw. Byłam akurat w supermarkecie kraftowym celem odkręcenia zeszłotygodniowego wypadku, w którym zwaliłam na ziemię ramkę koleżanki w pracy i oczywiście szybka poszła w drobny mak. Najpierw spędziłam godzinę z okładem szwendając się po sklepach z ramkami, ale akurat takiego kształtu nie było; potem doznałam oświecenia, że przecież w kraftsklepach oprawiają profesjonalnie obrazy itp., więc może i kawalątko szkła mi przytną! Takoż się i stało, ale że musiałam czekać nieco w kolejce, to poszłam wędrować między półkami.

Teraz do rozgryzienia jest pytanie, czy w PL da się kupić w miarę tanio przezroczyste mydło; można by wtedy zatopić w tych muszelkach małe cosie, choćby... prawdziwe muszelki. Jakoś od dawna za mną chodzi to mydlenie razem z wspomnieniami czasów kryzysowych, kiedy zbierało się wrzecionowate, zmydlone resztki, rozpuszczało, a potem odlewało nowe kostki w pudełkach po serkach homo. Teraz, można powiedzieć, będzie upgrade, przynajmniej pod względem kształtu :)


piątek, 17 września 2010

828. pastelowo

Jedna kartka dzisiaj tylko, i trochę smutnawo... bo już powędrowała do znajomego, który dawniej pracował u nas w redakcji, potem przeszedł na emeryturę, a teraz jest w szpitalu na chemioterapii, bo niestety wrócił wstrętny rak, którego zdołał się pozbyć kilka lat temu. Bud – pączek, ale nie z marmoladą, tylko kwiatowy – jest postacią wyjątkową, choć nader cichą, na pierwszy rzut oka w ogóle nie wyróżniającą się w tłumie; mistrzem słowa pisanego i mówionego, muzykiem fortepianowym i wiolonczelowym, opiekunem skautów, człowiekiem o niekończącej się ciekawości świata i zacięciu reporterskim, polegającym między innymi na tym, że stara się porozmawiać z każdym przy każdej okazji; porozmawiać w znaczący, ciekawy sposób, a nie tylko „co słychać” i biegniemy dalej. To osoba, która swoim charakterem i zachowaniem popycha do zrobienia w myślach listy, co możnaby w sobie zmienić, żeby być lepszym człowiekiem.

Bud przyszedł na nasz ślub w ratuszu, który to ślub był zupełnie nieformalny: w dżinsach, Tomek w koszuli (ale bez krawata), ja w niedzielnej bluzce. Gośćmi byli ludzie z redakcji, jako że ceremonia odbywała się w pewien piątek w porze lunchu; piątki były wówczas dniami odzieży casual, czyli właśnie nieformalnej, dżinsowej, więc wszyscy wyglądali hm... powiedzmy dyplomatycznie, że weekendowo. Bud, zdaje się, przybył również w dżinsach, ale miał za to marynarkę i w ten sposob stał się najlepiej ubranym uczestnikiem zdarzenia, włączając pana młodego :)

Takich historyjek jest cały rządek – i nie chcę tutaj brzęczeć zbędnym patosem czy mmoralizatorstwem, ale warto być takim twórcą wspomnień dla siebie i dla innych. Nie trzeba do tego wielkich funduszy ani hałasu, wystarczy określony sposób myślenia i konsekwencja w małych drobnych uczynkach.

Uff, pora na karteluszkę, recykling z jakiejś kartonowej ulotki i bibułki z prezentu.

czwartek, 16 września 2010

827. dwa deko deku, czyli niespodzianka na balkonie

T miał ostatnio kilka dni wolnego, więc zajął się sprawami domowymi – na przykład zmianą oleju i opon w moim jeździdełku oraz budową deku, które to popularne pongliszowe słowo bierze się od wyrazu deck, czyli podłogi gdzieś na zewnątrz budynku. Nasz dek podłogą w sumie nie jest, chyba, że dla kota; bardziej półką albo stołem, ale już chyba to określenie zostanie.

Platforma zbudowana jest – gdyby tłumaczyć bezpośrednio – z drzewa cedrowego, bo po angielsku mówi się cedar. Nie chodzi tu jednak najzapewniej o cedry libańskie, tylko o redcedarThuja plicata – a po polsku żywotnik olbrzymi. Czyli mamy półkę z żywotnika – pięknie pachnącą; kiedy T wraca z pracy po budowaniu czegoś z żywotnika, kot zawsze jest bardzo zainteresowany jego odzieżą, prawie jak kocimiętką.

Drewno na razie jest jaskrawo blade, ale z czasem zmieni kolor na mniej więcej taki, jak na pionowych dachówkach, widzianych z tyłu na poniższym zdjęciu:


Półka umieszczona jest nad klimatyzatorem, któremu w lecie jesteśmy niepomiernie wdzięczni, ale nie da się ukryć, że pudło jest szpetne i wielkie. Teraz się uprzątnie klamoty, które jeszcze zalegają na zdjęciu, część kwiatków postawi się na półce, może jakiś ogrodowy obrusik się strzeli... Wczoraj nawet jadłam tam obiad, bardzo przyjemnie, bo widok z balkonu mamy na przysłowiowe wysokie drzewa (oraz sąsiadów za nimi).

Jeśli chodzi o osobliwy kształt stojący w kącie – sztuka to będzie, T przyniósł taki ścinek z budowy, który pewnego pięknego dnia zostanie pomalowany i przerobiony na ptaszora.
Przy półce są też małe klapki z napisem BELL, ale to nie dzwonki, tylko kontakty, więc można przynieść lampę (albo nawet nagrzewnicę albo pistolet do kleju, ha!)

Na balkonie jest już dość rustykalna lampka, którą też wartało by odnowić... ale na zdjęciu tego nie widać.

A że życie bez papieru obejść się nie może – na koniec, z zaskoczki, przedstawiam karteczkę sztalugową, z choinkami należącymi do akcji ścinek. Szkoda, że nie widać zasp na tej powierzchni z napisem Merry Christmas, ale zapewniam, że są!

środa, 15 września 2010

826. tagosław...

..kolejny jesienny, już ostatni.

A poza tym eksperymentuje się z przedmiotami kartkopodobnymi na święta. Ogólny wygląd jest taki:

Chodzi o nawiązanie za pomocą wycinanki do mroźnych wzorów na szybach. Mamy więc okienko, pomalowane gesso dla uzyskania przyjemnej chropowatości, z plastikową szybką - oraz problem połączenia owej szybki z kartonem. Klejowe kropki w takim rozmiarze się rozklejają, podobnie rozłazi się Tacky Glue. Wygląda na to, że trzeba będzie ciąć wąziutkie wstążeczki taśmy obustronnie lepnej.

Karteczka ma generalnie być biała z małym dodatkiem "szampana", jasnozłotej akrylówki (ta drobna niebieskość to pomyłka). Niektóre warstwy wycinanki zrobione będą z perłowego papieru. W samym środku znajdzie się zimowy wierszyk, jakieś "Merry Christmas" albo "Winter Wishes", no i podpis. Uff, tyle. Sporo warstw, ale wychodzi fajna, przyjemna w dotyku składanka; właśnie raczej przedmiocik, niż kartka.

poniedziałek, 13 września 2010

825. weekend story

Sporą część weekendu zjadło czytanie grubachnej książki, „Gry Anioła” – jestem mniej więcej w połowie i mnie wciągło! Łażę za autorem po mrocznej czasami Barcelonie, słucham, o czym sobie tam gadają i daję się pożerać niepokojowi, że oto główna postać pakuje się w układ przynoszący korzyści na krótką metę, ale w dalszej przyszłości będzie sobie łamać głowę, jak się z niego wyplątać. Podziwiam zakręcone zdania pełne pomysłów typu „płaszcz kryształowych sztyletów”, które to określenie zastąpiło opad deszczu podczas burzy.

Udało się jednak umyć okno w kraftpokoju, ugotować gar zupy-przecieranki (chyba moja ulubiona zupa wszech czasów, mogę tydzień jeść dzień w dzień bez reklamacji ani znudzenia), upiec ciasto dwubiegunowe, jagodowo-nektarynkowe (lubię takie ciasta, gdzie w połowie zmienia się nadzienie, bo dają wybór zależnie od nastroju). W sobotę rano ukleiłam też kartkę z muszelką na wyzwanie w Wednesday Stamper (w nawiązaniu do wierszyka czy też piosenki „she sells seashells by the seashore”, słynnego wykręcacza języka,) oraz dwóch kumpli do jesiennego taga z żołędziem. Mogę zatem zapisać się na wymianę.

Nie zdołałam natomiast dodać ani jednej cyferki do wielkiego raportu zabranego jako zadanie domowe z pracy, bo okazało się, że klawiatura z cyferkami na boku ma kabelek z wejściem okrągłym, a nie USB, w związku z czym nie da się jej podłączyć do obecnego laptopa, a klepanie setek numerków za pomocą tych zwykłych klawiszy, tych na górze, to męka i w ogóle się nie opłaca. No nic, będę je pisać dziś.

I spent a significant portion of the weekend reading a book by Mr. Zafon, and also devoted some time to the domestic duties – window cleaning, soup cooking, baking etc. On Saturday morning, for a couple of hours I enjoyed the pleasures of my craft room and created a seashell card for the Wednesday Stamper challenge, and also two more Autumn Gold tags for Weekend Taggers. Yay, I’m ready for the swap!





piątek, 10 września 2010

824. jesienią pachnie... |fall is in the air

Dziś tylko jeden mały taguś na wyzwanie złoto-jesienne w Tag You Are It. Kartoniki, tuszu nieco, embossing na gorąco, akwarela i farbka H20 z pozłotką. A może by się tak na wymianę zapisać? Pomysły już się wyrysowały w kajecie...

Just one tiny tag today – „A is for Acorn” for the Autumn Gold challenge in Tag You Are It. Cardstock, a little inking, hot embossing, watercolor and H20 paint. Hm, maybe I should sign up for the swap? The ideas have already been drawn in the sketchbook…


czwartek, 9 września 2010

823. bałagan, mydłoryty i gębulce

Przerywamy dziś nadawanie opowieści wycieczkowych celem przedstawienia nowości z kraftbiurka. Rzuciłam się na falę wraz z innymi "bałaganiarami", które dzięki słoikowej akcji w Imaginarium miast przepraszać za swój nieporządek, wykorzystają go twórczo, a nawet będą z niego na swój sposób dumne. Podobnie jak kilka innych zdolnych osóbek, zmontowałam kolaż z tego, co znalazło się na biurku. Był tam średnio udany eksperyment z kubkiem, sznureczki, z których zrezygnowałam przy innej kartce, jak również oczywiście rozmaite ścinki. (Są tam też gotowe, "ładne" półprodukty do kilku dziełek, ale to by się nie liczyło.)


Mydlane eksperymenty, również w Imaginarium, zmotywowały mnie do rozpakowania dwóch z trzech mydełek, jakie czekały na swoją kolej. Na pierwszym pojawił się mydłoryt, który planowałam wykorzystać jako pieczątkę do farby akrylowej. Oto stempel oraz postęp ewolucyjny rezultatów:


Pierwsza, najmarniejsza odbitka dowiodła, że mydło musi być równiusieńkie oraz że odbijanie na papierze leżącym na stole nie wychodzi najlepiej. O wiele lepsze rezultaty daje przyłożenie kartonika do rzeźbionki i dokładne przyciśnięcie go do wszystkich szczegółów (odbitki środkowe). Z wzoru numer cztery wynika, że jeśli się chce otrzymać drobniejsze szczegóły, jak np. linie na drzwiach, to trzeba je wygrzebać w mydle dość głęboko, żeby się nie zalepiły farbą, co nastąpiło na poprzednich odbitkach.

Ciekawa byłam, czy mydło zacznie się rozpuszczać - po czterech odbiciach trochę zmiękło i zaczęło zostawiać na kartonie kawałeczki razem z farbą, więc zakończyłam eksperyment i pieczątka poszła się suszyć.

Drugie mydełko otrzymało dwa nowe życia. Nigdy w życiu niczego nie rzeźbiłam, więc dziełem sztuki trudno to nazwać :) Na jednej stronie mamy trochę infantylną rybkę (bo łatwa)...

...a na drugiej stronie wydłubałam gębulca z ogromniastym nosiskiem, który teraz pilnuje łazienkowego świata, spoglądając z wysokiej półki. Jednocześnie nabyłam większego szacunku dla wszystkich, którzy potrafili i potrafią wyciągnąć z kamienia kształt człowieka czy czegokolwiek innego.
A na koniec przedstawiam moje zbałaganione permanentnie biurko, gdzie tworzą się krafty powyzsze i wszystkie inne, oraz najnowsze znalezisko, szkieuko ze Sklepu Drugiej Szansy. (Zbieram się w sobie do umycia okna, ale jak sobie wyobrazę przemieszczenie tego wszystkiego, co znajduje się na blacie...)


środa, 8 września 2010

822. Ol’ Man’s River

Dzisiaj pojedziemy na małą wycieczkę nad Mississippi, poczynając od najbardziej południowego ogonka stanu Illinois. Poniższe mapki pokazują, gdzie zajechaliśmy – tam, gdzie zbiegają się rzeki Mississippi i Ohio, rozdzielające Illinois, Kentucky i Missouri.


Uwielbiam takie miejsca – właściwie nie ma tam żadnego ciekawego obiektu, oprócz przykładowo struktury typu wieża obserwacyjna, ale samo stanięcie na granicy, u zbiegu czegokolwiek jest fajne. Takoż i powędrowałam na sam koniec cypelka, wpadając przy tym trochę w błoto, ale czego się nie robi dla nauki.

Rzeki mają nieco odmienne kolory, a tam, gdzie wody się mieszają, widać mały grzebień; nie za bardzo wychodzi na zdjęciach, ale istnieje.

Na poniższym filmiku, nakręconym właśnie z cypelka, widać owe trzy stany i dwie rzeki – ich confluence, czyli połączenie. Słychać również mój głos informujący, na co właśnie spoglądamy :)

Na tej bardziej szczegółowej mapie widać, że z cypelka wychodzą dwa mosty – jeden na wschód do Kentucky, a drugi na południowy zachód do Missouri. Wygląda na to, że zostały zrobione według tego samego projektu, z tym, że pierwszy jest szary, a drugi – przyjemnie niebieski.

Drugie spojrzenie na Mighty Mississippi zacytujemy z parku stanowego Fort Pillow – Fort Poduszka, nazwany tak jednak nie na cześć pościeli, tylko jakiegoś ważnego wojskowego. Sam park nie był powalająco ciekawy, z wyjątkiem wspominanego wczoraj kudzu oraz wybitnie przychylnej ceny pola namiotowego, wynoszącej $8. Znaleźliśmy żwirową drogę prowadzącą przez rezerwat dzikiego ptactwa, która zawiodła nas nad rzekę w sam raz na przepiękny zachód słońca.

Całe szczęście, że napatoczyła się akurat skala w postaci ludka w kapeluszu (T, znaczy się) – aż trudno pojąć, jaka ta woda jest ogromna. I dość nawet zasuwa, mimo, że spadek na całości jej biegu jest niewielki.
Następnego dnia zatrzymaliśmy się w parku nadrzecznym w Memphis. Miał to być tylko krótki przystaneczek, rzut oka na most...

...ale oczywiście nam się to nie udało, bo stanęliśmy też w samym mieście. Zaciekawił nas pomost prowadzący na wyspę (a właściwie półwysep) – na dole jeździ kolejka podwieszona na pojedynczej szynie, a górą można sobie przejść.

To i przeszliśmy, a następnie ugrzęźliśmy na dobrą godzinę, bo na wyspie mają fantastyczną atrakcję w postaci modelu dolnego biegu Mississippi, ostatniego tysiąca mil. Kilometrowy zygzak zbudowano z ponad 1500 betonowych odlewów, przez które przepływa około 1200 galonów wody, czyli jakieś 4500 litrów.

Świetnie widać tam wszystkie zakola, starorzecze, jeziora pozostałe po dawnym biegu, jak również ważniejsze miasta. Cóż za frajda, że mogłam sobie znowu zobaczyć mój mały cypelek, razem z fotką zrobioną z dala od brzegu!


A tu z kolei mamy Memphis i ichnie mosty – dwa drogowe i dwa kolejowe.

Na koniec rzeka wpływa szeroką deltą do Zatoki Meksykańskiej:

Zasuwaliśmy potem już dość szybko na północ, bo czas gonił, a tu jeszcze były inne atrakcje. Dotarliśmy wreszcie do drugiego pola namiotowego, tym razem na fortowych umocnieniach z czasów wojny secesyjnej, zlokalizowanych na wysokim brzegu wschodnim, w Kentucky.

Przedostatni raz przekraczaliśmy Mississippi w miasteczku Cape Girardeau. Most był zupełnie inny, niż poprzednie, i dość nowy –ledwie siedmioletni.

Miasto zasługuje na odrębną opowiastkę, bo nastawialiśmy się na dość mało znaczące drobne atrakcje, a okazało się, że ciężko było stamtąd wyjechać. Ponieważ zaś i tak w niniejszym wpisie narobiło się więcej zdjęć, niż zamierzałam, na dzisiaj damy sobie z tym spokój :)