Nadeszła pora tysięcznego posta, czyli dzień losowania! Zamkneło się niniejszym listę, spisało wszystkie zgłoszenia w Excelu i skorzystało z Randoma celem wybrania osoby, do której pofrunie nagroda.
Komentarzy było aże 142, w tym jeden wymazany przez autorkę (pewnie podwójne zgłoszenie), jedno zgłoszenie podwójne i jedno potrójne. Po sprawiedliwości każdą osóbkę liczyłam tylko raz, co dało 138.
Pierwsze generowanie wybrało numer 107, czyli Arimor, autorkę malowniczego komentarza o skarbcu złotego smoka gdzieś w górach :D
Ponieważ zaś ilość zgłoszeń przeszła moje najśmielsze oczekiwania, złoty smok postanowił ułożyć jeszcze jeden stosik skarbów, zapewne trochę mniejszy, ale zawsze coś - i owa wice-nagroda pofrunie do numeru 41, czyli Scraperki.
Będę do powyższych osób wysyłać emaile i jeśli się do końca niedzieli nie zgadamy z adresami, to losowanie odbędzie się ponownie.
PS. Będzie jeszcze trzeci drobiazg... dla JaMajki, bo właśnie się wpisała na listę, podczas tworzenia tego postu, po losowaniu, a przed jego opublikowaniem. No koniec świata, co za wyczucie czasu :D
środa, 28 września 2011
wtorek, 27 września 2011
999. kwiatek zrobiłam!
Mianowicie z kursiku zapodanego przez Michelle na naszym blogu craftypantkowym. Przepis na harmonijkowe kwiecie mnie był urzekł już wczoraj, więc przyniosłam sobie na lunch starą książkę, nici i guziki. (Nożyczki i klej mam standardowo na biurku :)
No i wyszło, choć dokonałam po drodze kilku odkryć - na przykład takiego, że kartki z tej starej książki ("Great Expectations") są pięknie poźółknięte, a zarazem wątłe i kiepsko znoszą składanie. Nadają się raczej do wykorzystania na płask.
Następnie - ostatni etap, czyli sklejanie płatków trzeba chyba robić stopniowo, bo inaczej to w żaden sposób się nie uda utrzymać. Mi się udało zlepić najpierw trzy, potem dodać dwa, a potem jeden na końcu.
Efekt jest jednak kapitalny i myślę, że jeszcze takie kwiatysie powstaną, tylko z jakiegoś mocniejszego papieru.
A z całkiem innej beczki - to już chyba ostatni dzwonek na zapisy na rozdawnictwo z okazji tysięcznego postu, bośmy już radośnie dojechali do 999! :)
No i wyszło, choć dokonałam po drodze kilku odkryć - na przykład takiego, że kartki z tej starej książki ("Great Expectations") są pięknie poźółknięte, a zarazem wątłe i kiepsko znoszą składanie. Nadają się raczej do wykorzystania na płask.
Następnie - ostatni etap, czyli sklejanie płatków trzeba chyba robić stopniowo, bo inaczej to w żaden sposób się nie uda utrzymać. Mi się udało zlepić najpierw trzy, potem dodać dwa, a potem jeden na końcu.
Efekt jest jednak kapitalny i myślę, że jeszcze takie kwiatysie powstaną, tylko z jakiegoś mocniejszego papieru.
A z całkiem innej beczki - to już chyba ostatni dzwonek na zapisy na rozdawnictwo z okazji tysięcznego postu, bośmy już radośnie dojechali do 999! :)
poniedziałek, 26 września 2011
998. deszczowo, czyli dzień kiepskich fotek
Co prawda marna jakość poniższych fotek związku z dzisiejszym deszczem zbytnio nie ma, ale co tam, wykręt jest :)
Skrobnąć należy słówko o sobotnim kiermaszu, który pożarł mi cały wolny czas przez minione półtora tygodnia - i wyglądał o, tak:
A teraz czeka mnie rozpakowanie całego majdanu po powrocie, co nie nastąpiło wczoraj, bo a) kościółek, b) gotowanie i pieczenie, c) wizyta u Pisklaków d) przecież koniecznie trzeba obejrzeć "Przepis na życie" i posłuchać trochę hiszpańskiego, bo się na nadchodzący weekend kroi wydarzenie po hiszpańsku właśnie. Będę w nim uczestniczyć pasywnie, czyli słuchając, a jeśli ktoś by mnie miał zahaczyć o cokolwiek, to przygotuję sobie frazę "ja mówię tylko ciut, ale tu jest Cristina". Cristina is from Argentina i oczywiście mówi biegle, gdyż to jej pierwszy język.
A kraftownia wygląda w tej chwili tak, jak widać na poniższym zdjęciu - klozet zwymiotował i zawalił podłogę wszystkim, wymieszanym. Bo ja oczywiście nie miałam z tym bałaganem nic wspólnego.
A tak naprawdę, to sprzątam, bo w tym klozecie czyli garderobie jest multum wszystkiego i mam nadzieję, że mi się conieco uda wyrzucić, a takie przykładowo zabawki umieścić w pudłach, żeby łatwo je było wyciągnąć i schować, zależnie od potrzeby. I w ogóle zaprowadzić tam jakąś organizację, najlepiej szybko, bo za tydzień jedziemy do Kanady i czem prędzej trzeba wymyślać marszrutę.
Skrobnąć należy słówko o sobotnim kiermaszu, który pożarł mi cały wolny czas przez minione półtora tygodnia - i wyglądał o, tak:
A teraz czeka mnie rozpakowanie całego majdanu po powrocie, co nie nastąpiło wczoraj, bo a) kościółek, b) gotowanie i pieczenie, c) wizyta u Pisklaków d) przecież koniecznie trzeba obejrzeć "Przepis na życie" i posłuchać trochę hiszpańskiego, bo się na nadchodzący weekend kroi wydarzenie po hiszpańsku właśnie. Będę w nim uczestniczyć pasywnie, czyli słuchając, a jeśli ktoś by mnie miał zahaczyć o cokolwiek, to przygotuję sobie frazę "ja mówię tylko ciut, ale tu jest Cristina". Cristina is from Argentina i oczywiście mówi biegle, gdyż to jej pierwszy język.
A kraftownia wygląda w tej chwili tak, jak widać na poniższym zdjęciu - klozet zwymiotował i zawalił podłogę wszystkim, wymieszanym. Bo ja oczywiście nie miałam z tym bałaganem nic wspólnego.
A tak naprawdę, to sprzątam, bo w tym klozecie czyli garderobie jest multum wszystkiego i mam nadzieję, że mi się conieco uda wyrzucić, a takie przykładowo zabawki umieścić w pudłach, żeby łatwo je było wyciągnąć i schować, zależnie od potrzeby. I w ogóle zaprowadzić tam jakąś organizację, najlepiej szybko, bo za tydzień jedziemy do Kanady i czem prędzej trzeba wymyślać marszrutę.
piątek, 23 września 2011
997. mandala-la-la
Craftypantki reprezentowane tym razem przez Mrouh zajęły się dziś mandalą, a to w związku z trwającym wyzwaniem piaszczysto-kamiennym. Związek mianowicie jest taki, że klasyczne mandale tybetańskie robi się właśnie z piasku.
Na blogu znalazł się wywiad ze specjalistką od przepięknych mandal w bajecznych kolorach, a także prace naszego składu. Mój wkład był poniekąd monotonny, gdyż przypięłam się do jednej pieczątki z zestawu hinduskiego i najpierw wyszły mi z niej cztery kartki świąteczne...
Zapraszam do oglądania dzieł pozostałych dziewczyn z naszego zespołu!
Na blogu znalazł się wywiad ze specjalistką od przepięknych mandal w bajecznych kolorach, a także prace naszego składu. Mój wkład był poniekąd monotonny, gdyż przypięłam się do jednej pieczątki z zestawu hinduskiego i najpierw wyszły mi z niej cztery kartki świąteczne...
....potem jedna nieświąteczna, ale za to z efektem trójwymiarowości na małych, lepkich gąbeczkach...
...a na koniec resztka z powyższego znalazła się na jednej z torebeczek z żółtymi karteczkami:
Zapraszam do oglądania dzieł pozostałych dziewczyn z naszego zespołu!
Labels:
craftypantki,
kartki,
papierrr,
post-it-notes,
Xmas
środa, 21 września 2011
996. wysyp sypie się dalej
Truskawki gotowe...
...słonie gotowe...
...choinki w trakcie...
... w kolejce czeka fajny papier.
A na rozgrzewkę wystemplowałam sobie wczoraj torbki do pakowania ewentualnych zakupów.
...słonie gotowe...
...choinki w trakcie...
... w kolejce czeka fajny papier.
A na rozgrzewkę wystemplowałam sobie wczoraj torbki do pakowania ewentualnych zakupów.
wtorek, 20 września 2011
online stock trading at Firstrade.com
If you are looking for a convenient platform and low fees for your online trading,
Firstrade.com would be a great option to check out. The company was
created over 20 years ago, when they adopted the core values of "Low
Costs, Higher Standards". Since then, Firstrade has received numerous
accolades in trade publications for being one of the best in the online broker category.
Firstrade Securities, Inc. offers an opportunity to create quite a diversified portfolio with a complete suite of investment products: Online Stock Trading, Options, over 11,000 Mutual Funds, Exchange Traded Funds (ETFs), Bonds, Treasuries, Agencies and CDs. They also set up IRA accounts (both Traditional and Roth IRAs) with no additional fees.The most convenient way to place orders and monitor activity is the user-friendly and intuitive website. Another option is mobile trading - trading on-on-the go with one's internet-enabled device. You can access the site or download Firstrade's iPhone App and enjoy the flexibility, while the same low commissions are applied. There is also an option of calling a toll-free number to talk to a representative.
The Promos section of the website is always worth checking - it offers a number of incentives, such as free trades or even a cash bonus for referring a friend, as well as rebates on wire transfer fees and free Antivirus and Antispyware software. Happy trading!
Firstrade Securities, Inc. offers an opportunity to create quite a diversified portfolio with a complete suite of investment products: Online Stock Trading, Options, over 11,000 Mutual Funds, Exchange Traded Funds (ETFs), Bonds, Treasuries, Agencies and CDs. They also set up IRA accounts (both Traditional and Roth IRAs) with no additional fees.The most convenient way to place orders and monitor activity is the user-friendly and intuitive website. Another option is mobile trading - trading on-on-the go with one's internet-enabled device. You can access the site or download Firstrade's iPhone App and enjoy the flexibility, while the same low commissions are applied. There is also an option of calling a toll-free number to talk to a representative.
The Promos section of the website is always worth checking - it offers a number of incentives, such as free trades or even a cash bonus for referring a friend, as well as rebates on wire transfer fees and free Antivirus and Antispyware software. Happy trading!
poniedziałek, 19 września 2011
994. weekendowe krafty
Mała armia torebeczek z karteczkami-samoprzylepkami (nareszcie się nieco ścinków wykorzystało)...
...stertka notesów małych i dużych (z odpadków z drukarni)...
...kartki świateczne (z wykorzystaniem elementów z zeszłego roku)...
...kartki jesienne, mniamuśne papiery - K&Company, ofkors :)
Szczegóły - bo i papier fajny, z błyszczącą powłoką na niektórych elementach, i sklepowe przydasie też mi się podobają.
A to nie koniec maratonu... będzie tak do piątku, a w sobotę - kiermasz!
...stertka notesów małych i dużych (z odpadków z drukarni)...
...kartki świateczne (z wykorzystaniem elementów z zeszłego roku)...
...kartki jesienne, mniamuśne papiery - K&Company, ofkors :)
Szczegóły - bo i papier fajny, z błyszczącą powłoką na niektórych elementach, i sklepowe przydasie też mi się podobają.
A to nie koniec maratonu... będzie tak do piątku, a w sobotę - kiermasz!
Labels:
akcja ścinek,
kartki,
kiermasz,
papierrr,
post-it-notes,
recykling,
teapot creations
piątek, 16 września 2011
What in the world is WATG?
A crafter can never have too many supplies and too many tools. A knitter will always be on a lookout for more yarn in new colors and textures, and an additional pair of needles is not a bad thing, either. WATG - the Wool And The Gang wool shop - will be a wonderful source in this case: you can purchase there kits of yarn, needles, patterns and accessories, from simple to sophisticated. Their wool for knitting is top quality, and it comes all the way from the heart of Peru's Andean Highlands. Other kits include everything needed to knit super soft 100% cotton sweaters and accessories.
If you are too impatient to knit your own pieces, do not despair: Wool And The Gang is not only a wool yarn shop, but they also sell ready-made knitwear. The spectrum is just as wide as the variety of yarn colors: there are models for women, men, children and animals, and also pieces for the home - they are all produced by women with exotic and magical names such as Catalina, Segundina, Graciela, Martina, Pelegrina, Esperenza, Edelmira, Efigenia etc. This already feels like a trip to a far-away land, which you can wrap around your neck as a winter shawl, or wear all day long with your favorite jeans!
WATG's collections are selections of basic pieces, and there are also seasonal extras, with specially selected designs, colors and finishes. The classic craft of hand-knitting is thus combined with high-end raw materials, which offers a wonderful product and great experience to the wearer. The website is also and adventure - apart from the obvious and described above, you can take advantage of their tutorials, and also find out about the whole idea of "The Gang", about the founders, who, by the way, came from two very different parts of the world. There is also a frequently updated blog - have a peek at their travel, inspiration, some extra tutorials and really cool photos!
If you are too impatient to knit your own pieces, do not despair: Wool And The Gang is not only a wool yarn shop, but they also sell ready-made knitwear. The spectrum is just as wide as the variety of yarn colors: there are models for women, men, children and animals, and also pieces for the home - they are all produced by women with exotic and magical names such as Catalina, Segundina, Graciela, Martina, Pelegrina, Esperenza, Edelmira, Efigenia etc. This already feels like a trip to a far-away land, which you can wrap around your neck as a winter shawl, or wear all day long with your favorite jeans!
WATG's collections are selections of basic pieces, and there are also seasonal extras, with specially selected designs, colors and finishes. The classic craft of hand-knitting is thus combined with high-end raw materials, which offers a wonderful product and great experience to the wearer. The website is also and adventure - apart from the obvious and described above, you can take advantage of their tutorials, and also find out about the whole idea of "The Gang", about the founders, who, by the way, came from two very different parts of the world. There is also a frequently updated blog - have a peek at their travel, inspiration, some extra tutorials and really cool photos!
środa, 14 września 2011
992. osobliwe zjawisko
Dziś zupełnie nie o kraftach, ani nawet nie o podróżowaniu - hm, chociaż właściwie jest to swego rodzaju podróż. Otóż zaczęło się od tego, że wracając wczoraj z pracy zauważyłam, że jakoś dziwnie świat jest zadymiony (i nie chodzi o to, że w aucie mam brudną szybę, bo w myjni nie było całe wieki). W okolicznej dolince siedziały jakoby mgły, więc pomyślałam sobie, że pewnie się coś nadpaliło.
Ano - pali się, od 18 sierpnia, kiedy to piorun trzasnął w las w... Minnesocie, na granicy z Kanadą. Pożar ostatnio się bardzo rozszerzył, a warunki atmosferyczne złożyły się wczoraj tak, że przepchały dym SIEDEMSET KILOMETRÓW aż do nas. Kto by pomyślał, że takie coś jest w ogóle możliwe???
TU można zobaczyć animację dymu widzianego z satelity (początkowa faza jego wędrowania), TU jest fotka z całą masą dymu, a tu mapka drogi z miasteczka Ely, koło którego trwa ten pożar, do nas. Google Maps twierdzi, że gdyby jechać drogami, odległość wyniosłaby 898 km, ale w prostej linii będzie oczywiście znacznie mniej, bo nie trzeba objeżdżać Jeziora Górnego.
Swoją drogą - właśnie się w tamte okolice wybieraliśmy w październiku... a z trzeciej strony być może wyjaśnia to tajemnicę z naszej pierwszej wyprawy, kiedy zwiedzaliśmy wulkan ostatnio wybuchnięty zylion lat temu, a ja, jak słowo honoru, czułam spaleniznę. Ognia żadnego w okolicy nie było - ale może właśnie dym przywiało, gdzieś z bardzo daleka?
Ano - pali się, od 18 sierpnia, kiedy to piorun trzasnął w las w... Minnesocie, na granicy z Kanadą. Pożar ostatnio się bardzo rozszerzył, a warunki atmosferyczne złożyły się wczoraj tak, że przepchały dym SIEDEMSET KILOMETRÓW aż do nas. Kto by pomyślał, że takie coś jest w ogóle możliwe???
TU można zobaczyć animację dymu widzianego z satelity (początkowa faza jego wędrowania), TU jest fotka z całą masą dymu, a tu mapka drogi z miasteczka Ely, koło którego trwa ten pożar, do nas. Google Maps twierdzi, że gdyby jechać drogami, odległość wyniosłaby 898 km, ale w prostej linii będzie oczywiście znacznie mniej, bo nie trzeba objeżdżać Jeziora Górnego.
Swoją drogą - właśnie się w tamte okolice wybieraliśmy w październiku... a z trzeciej strony być może wyjaśnia to tajemnicę z naszej pierwszej wyprawy, kiedy zwiedzaliśmy wulkan ostatnio wybuchnięty zylion lat temu, a ja, jak słowo honoru, czułam spaleniznę. Ognia żadnego w okolicy nie było - ale może właśnie dym przywiało, gdzieś z bardzo daleka?
wtorek, 13 września 2011
991. kolekcjonowanie postaci (2)
Postać trzecia sporo czasu spędza w jaskini: Jake, chudzieńki młodzieniec o szmaragdowych oczach i głowie pokrytej pierścionkami z ciemnych włosów był naszym przewodnikiem w jaskini Niagara. Jaskiń widzieliśmy już trochę, ale ta okazała się zupełnie wyjątkowa, bo chodziło się w niej wąziutkimi korytarzami między skałami, a nie w otworach wymytych przez wodę wewnątrz skał, co ma miejsce w większości przypadków. Taki korytarz ma na przykład niecały metr szerokości i jakieś 30 metrów wysokości, więc wrażenie jest niesamowite i troszkę jakby krępujące.
Największą atrakcją, jak można się spodziewać po nazwie, jest wodospad - woda spada około 20 metrów i czyni przy tym mnóstwo szumiącego hałasu, niemal uniemożliwiającego rozmowę.
W większości jest jednak cicho; nasz cherubinkowaty Jake nie musiał nawet się wysilać, żebyśmy go słyszeli. W drodze powrotnej wędrowaliśmy na samym końcu grupy - za nami był tylko przewodnik, który w określonych miejscach odmeldowywał do pudełeczek przy ścianach, że grupa wraca. Między meldunkami poopowiadał nam jeszcze różności - na przykład o tym, jak kręcono w jaskini film, niemożebnie kiczowaty: fabuła osnuta była wokół gigantycznych komarów, które zalęgły się właśnie w ich jaskini (choć tak naprawdę nie ma w nich nawet nietoperzy, życie jest jedynie śladowe), wylazły na powierzchnię i wysysały z ludzi całą zawartość. Film był wybitnie niskobudżetowy, do tego stopnia, że szkielety zakupiono w sklepie z dekoracjami na Halloween i pomalowano je farbą w sprayu :)
Ostatnia zwiedzana komora (czy raczej komórka) jaskini kończyła się drewnianym podestem, z którego zwieszała się dość wątła drabinka. Dowiedzieliśmy się od Jake'a, że schodzą po niej nurkowie, bo poniżej ostatniego ogólnie udostępnionego poziomu jest jeszcze kilkadziesiąt innych komór, w tym część zalanych wodą i bez sprzętu ani rusz. On sam nie nurkował jeszcze, ale doszedł tak daleko, jak da się "suchą" stopą, co jest wyrażeniem mocno naciąganym, bo cała jaskinia ocieka wodą. Ponieważ zaś jest taki szczuplutki, przeciska się w różne dziury, gdzie inni się nie mieszczą.
Dzięki tym pogaduchom pół mili drogi powrotnej oraz 250 schodów (!) zleciało superszybko. Na samej górze potrzebowałam chwili na złapanie oddechu, bo jednak pędziliśmy niczym podziemna kolejka, a do tego na ostatnim podeście trzeba było przyjąć na płuca jakieś dwadzieścia stopni zmiany temperatury.
Ostatnią ciekawą postacią był Dziadek na Pogłębiarce w muzeum wodnym w Dubuque, którego nawet nie mieliśmy w planie, ale widząc znak zjechaliśmy i... zawiesiliśmy się w nim na trzy godziny z okładem. Wszelkie spotkania z tematem pogłębiarkowym przypominają mi, jak to ze dwadzieścia lat temu uczyłam się angielskich słówek za pomocą programu komputerowego - ot, taka prosta przepytywanka. Ze słówka dredger zrezygnowałam, bo kiedyż mi w życiu będzie potrzebne wyrażenie pogłębiarka kanałowa?
Nie minęło kilka tygodni, a znalazłam się gdzieś w okolicach Szczecina, na statku, gdzie przewodnik opowiadał o... wszyscy domyślamy się o czym, a mnie wypadło przetłumaczyć to towarzyszącemu Amerykaninowi. Słowa oczywiście nie pamiętałam, plułam sobie w brodę i od tej pory nigdy już nie zrezygnowałam z szansy przyswojenia jakiegokolwiek wyrazu, choćby najdziwniejszego i najmniej prawdobodobnego. (To, czy owe słowa trzymają mi się rozumu, to już zupełnie inna strona zagadnienia :)
Opowiedziałam ową historyjkę Dziadkowi na Pogłębiarce, panu bardzo energicznemu i wesołemu, choć po trosze składającemu się z części zamiennych. W uszach miał aparaty słuchowe, w gębie zębiska o wiele za młode na swój wiek, a i z oczami było coś dziwnego, nie dość, że okulary, to jakby jeszcze jakieś soczewki na samych gałkach.
Oczywiście był pełen użytecznych informacji, objaśniał nam szczegóły pogłębiarkowej części statku, okraszając to żarcikami typu "bardzo skuteczny odkurzacz, a na dodatek nie trzeba wytrzepywać worka". Na pewno rozmawia z setkami ludzi, a jednak czuje się, że to my jesteśmy ważni, jakby dla nas specjalnie zachował te opowieści... mam nadzieję, że i mnie w pomarszczonym wieku pozostanie taka energia, lekkość i zapał.
Pan zaskoczył nas również tym, że kiedy rzuciliśmy, iż jesteśmy z Polski, od razu skojarzył Gdańsk i stocznie. Oczywiście wiedział, że Chicago jest wielkim skupiskiem Polaków, więc pogadaliśmy i o tym... i nawet o Lechu Wałęsie :) Potem jednak ruszyliśmy dalej, bo jeszcze zostało kilka budynków do zwiedzania, a robiło się późno. Żałuję troszkę, że nie mam odwagi trzaskać ludziom portretów, bo te postaciowe opowieści są bez nich nieco suchawe... trudno, trzeba się będzie zadowolić zilustrowaniem ich obiektami nieożywionymi :)
Największą atrakcją, jak można się spodziewać po nazwie, jest wodospad - woda spada około 20 metrów i czyni przy tym mnóstwo szumiącego hałasu, niemal uniemożliwiającego rozmowę.
W większości jest jednak cicho; nasz cherubinkowaty Jake nie musiał nawet się wysilać, żebyśmy go słyszeli. W drodze powrotnej wędrowaliśmy na samym końcu grupy - za nami był tylko przewodnik, który w określonych miejscach odmeldowywał do pudełeczek przy ścianach, że grupa wraca. Między meldunkami poopowiadał nam jeszcze różności - na przykład o tym, jak kręcono w jaskini film, niemożebnie kiczowaty: fabuła osnuta była wokół gigantycznych komarów, które zalęgły się właśnie w ich jaskini (choć tak naprawdę nie ma w nich nawet nietoperzy, życie jest jedynie śladowe), wylazły na powierzchnię i wysysały z ludzi całą zawartość. Film był wybitnie niskobudżetowy, do tego stopnia, że szkielety zakupiono w sklepie z dekoracjami na Halloween i pomalowano je farbą w sprayu :)
Ostatnia zwiedzana komora (czy raczej komórka) jaskini kończyła się drewnianym podestem, z którego zwieszała się dość wątła drabinka. Dowiedzieliśmy się od Jake'a, że schodzą po niej nurkowie, bo poniżej ostatniego ogólnie udostępnionego poziomu jest jeszcze kilkadziesiąt innych komór, w tym część zalanych wodą i bez sprzętu ani rusz. On sam nie nurkował jeszcze, ale doszedł tak daleko, jak da się "suchą" stopą, co jest wyrażeniem mocno naciąganym, bo cała jaskinia ocieka wodą. Ponieważ zaś jest taki szczuplutki, przeciska się w różne dziury, gdzie inni się nie mieszczą.
Dzięki tym pogaduchom pół mili drogi powrotnej oraz 250 schodów (!) zleciało superszybko. Na samej górze potrzebowałam chwili na złapanie oddechu, bo jednak pędziliśmy niczym podziemna kolejka, a do tego na ostatnim podeście trzeba było przyjąć na płuca jakieś dwadzieścia stopni zmiany temperatury.
Ostatnią ciekawą postacią był Dziadek na Pogłębiarce w muzeum wodnym w Dubuque, którego nawet nie mieliśmy w planie, ale widząc znak zjechaliśmy i... zawiesiliśmy się w nim na trzy godziny z okładem. Wszelkie spotkania z tematem pogłębiarkowym przypominają mi, jak to ze dwadzieścia lat temu uczyłam się angielskich słówek za pomocą programu komputerowego - ot, taka prosta przepytywanka. Ze słówka dredger zrezygnowałam, bo kiedyż mi w życiu będzie potrzebne wyrażenie pogłębiarka kanałowa?
Nie minęło kilka tygodni, a znalazłam się gdzieś w okolicach Szczecina, na statku, gdzie przewodnik opowiadał o... wszyscy domyślamy się o czym, a mnie wypadło przetłumaczyć to towarzyszącemu Amerykaninowi. Słowa oczywiście nie pamiętałam, plułam sobie w brodę i od tej pory nigdy już nie zrezygnowałam z szansy przyswojenia jakiegokolwiek wyrazu, choćby najdziwniejszego i najmniej prawdobodobnego. (To, czy owe słowa trzymają mi się rozumu, to już zupełnie inna strona zagadnienia :)
Opowiedziałam ową historyjkę Dziadkowi na Pogłębiarce, panu bardzo energicznemu i wesołemu, choć po trosze składającemu się z części zamiennych. W uszach miał aparaty słuchowe, w gębie zębiska o wiele za młode na swój wiek, a i z oczami było coś dziwnego, nie dość, że okulary, to jakby jeszcze jakieś soczewki na samych gałkach.
Oczywiście był pełen użytecznych informacji, objaśniał nam szczegóły pogłębiarkowej części statku, okraszając to żarcikami typu "bardzo skuteczny odkurzacz, a na dodatek nie trzeba wytrzepywać worka". Na pewno rozmawia z setkami ludzi, a jednak czuje się, że to my jesteśmy ważni, jakby dla nas specjalnie zachował te opowieści... mam nadzieję, że i mnie w pomarszczonym wieku pozostanie taka energia, lekkość i zapał.
Pan zaskoczył nas również tym, że kiedy rzuciliśmy, iż jesteśmy z Polski, od razu skojarzył Gdańsk i stocznie. Oczywiście wiedział, że Chicago jest wielkim skupiskiem Polaków, więc pogadaliśmy i o tym... i nawet o Lechu Wałęsie :) Potem jednak ruszyliśmy dalej, bo jeszcze zostało kilka budynków do zwiedzania, a robiło się późno. Żałuję troszkę, że nie mam odwagi trzaskać ludziom portretów, bo te postaciowe opowieści są bez nich nieco suchawe... trudno, trzeba się będzie zadowolić zilustrowaniem ich obiektami nieożywionymi :)
poniedziałek, 12 września 2011
990. kamień na kamieniu, na kamieniu kamień...
...a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień - czyli Craftypantki zabrały się w tym miesiącu za obróbkę kamulców wszelkiego rodzaju i wielkości, aż po piasek, gdyż, jak sprytnie zauważyła Mrouh, to też kamyczki - tylko malusieńkie.
Na naszym blogu można obejrzeć, co wymyśliły Mrouh i Habka, a ja dorzuciłam kamyki w sweterkach:
Zrobienie takich ubranek chodziło za mną już od dawna i nawet nie jest to trudne. Najtrudniejsze jest zdobycie odpowiedniego kamienia, bo oczywiście najfajniej wyglądają te okrągłe i płaskie, albo przynajmniej symetryczne. Zaczyna się szydełkowanie jak przy serwetce (nie miałam przepisu, tylko improwizowałam tak, żeby pierwsze okrążenia wyszły płaskie.) Potem przymierzamy, patrzymy, gdzie kończy się powierzchnia płaska, zawijamy jak w beretce przez zmniejszenie liczby oczek, a następnie (naciągnąwszy dzieło tak, żeby było widać ażurki) pod spodem dość intensywnie zmniejszamy ilość oczek, by po kilku okrążeniach zniknęła dziura, a całość przylegała ściśle do kamulca. Gotowe!
Drugi eksponat -kamień otrzymany w prezencie w Polsce - wiąże się między innymi z historią z Księgi Sędziów (12:4-6):
"4. I zebrał Jefta wszystkich wojowników gileadzkich, i wszczął wojnę z Efraimitami, i pobili wojownicy gileadzcy Efraimitów. Ci bowiem mówili pogardliwie: Jesteście zbiegami z Efraima, wszak Gileadczycy mieszkają między Efraimitami i Manassesytami.
5. Gileadczycy zajęli wtedy Efraimitom brody jordańskie. Gdy potem zbiegowie efraimscy mówili: Pozwólcie mi przejść, wojownicy gileadzcy odpowiadali; Czy jesteś Efraimita? A gdy ten mówił: Nie!
6. Wtedy mówili do niego: Powiedz Szibbolet, a ten wymawiał Sibbolet, bo nie mógł wymówić inaczej. Wtedy go chwytano i zabijano przy brodach jordańskich. W tym czasie padło z Efraimitów czterdzieści dwa tysiące."
"Szibbolet" zaczyna się właśnie od tej literki shin, która ma i inne znaczenia, na przykład Shaddai, jedno z imion Boga, jak w tym wersecie (Gen. 28:3):
"A Bóg Wszechmogący niechaj ci błogosławi, niechaj cię rozrodzi i rozmnoży, abyś stał się zgromadzeniem ludów."
Na naszym blogu można obejrzeć, co wymyśliły Mrouh i Habka, a ja dorzuciłam kamyki w sweterkach:
Zrobienie takich ubranek chodziło za mną już od dawna i nawet nie jest to trudne. Najtrudniejsze jest zdobycie odpowiedniego kamienia, bo oczywiście najfajniej wyglądają te okrągłe i płaskie, albo przynajmniej symetryczne. Zaczyna się szydełkowanie jak przy serwetce (nie miałam przepisu, tylko improwizowałam tak, żeby pierwsze okrążenia wyszły płaskie.) Potem przymierzamy, patrzymy, gdzie kończy się powierzchnia płaska, zawijamy jak w beretce przez zmniejszenie liczby oczek, a następnie (naciągnąwszy dzieło tak, żeby było widać ażurki) pod spodem dość intensywnie zmniejszamy ilość oczek, by po kilku okrążeniach zniknęła dziura, a całość przylegała ściśle do kamulca. Gotowe!
Drugi eksponat -kamień otrzymany w prezencie w Polsce - wiąże się między innymi z historią z Księgi Sędziów (12:4-6):
"4. I zebrał Jefta wszystkich wojowników gileadzkich, i wszczął wojnę z Efraimitami, i pobili wojownicy gileadzcy Efraimitów. Ci bowiem mówili pogardliwie: Jesteście zbiegami z Efraima, wszak Gileadczycy mieszkają między Efraimitami i Manassesytami.
5. Gileadczycy zajęli wtedy Efraimitom brody jordańskie. Gdy potem zbiegowie efraimscy mówili: Pozwólcie mi przejść, wojownicy gileadzcy odpowiadali; Czy jesteś Efraimita? A gdy ten mówił: Nie!
6. Wtedy mówili do niego: Powiedz Szibbolet, a ten wymawiał Sibbolet, bo nie mógł wymówić inaczej. Wtedy go chwytano i zabijano przy brodach jordańskich. W tym czasie padło z Efraimitów czterdzieści dwa tysiące."
"Szibbolet" zaczyna się właśnie od tej literki shin, która ma i inne znaczenia, na przykład Shaddai, jedno z imion Boga, jak w tym wersecie (Gen. 28:3):
"A Bóg Wszechmogący niechaj ci błogosławi, niechaj cię rozrodzi i rozmnoży, abyś stał się zgromadzeniem ludów."
Shin pojawia się też często na mezuzach - pojemniczkach z wersetami z Tory, jakie Żydzi umieszczają na odrzwiach swoich domów; trzy "gałązki" tej litery przypominają wedle niektórych interpretacji strukturę ludzkiego serca (co łączy się z wersetem z Deut. 6:6 - "Niechaj słowa te, które Ja ci dziś nakazuję, będą w twoim sercu") lub geografię Jerozolimy, koło której znajdują się trzy doliny: Ben Hinnom, Cedron i Tyropoeńska i łączą się właśnie w kształt tej litery, a w miejscu kreski poziomej umiejscowiona była Świątynia.
I jeszcze - tu przeskok w całkowicie inną kulturę - eksponat z naszego domowego muzeum: tańczący Indianin z piasku i zamków błyskawicznych:
Zapraszamy zatem do zabawy z kamykami i do przedstawienia swoich pomysłów!
piątek, 9 września 2011
Brightening up our master bedroom decor
Guest post written by Nancy Lancaster
The other day I came home from work and changed out of my office clothes and realized that our bedroom is just so dark. It's very wintry and downright depressing, the deep reds that I've picked out for the decor. So I decided that I'm going to make a change and redecorate the room with much brighter colors. I think bright colors might also be more calming and let me relax to get ready for a good night's sleep. So I'm working on picking out the things that I'm going to redecorate with.
I'm thinking that white with some soft greens as accent colors might be the best for my room. I've seen a few rooms done in those colors and I really like them. I was looking online to find a comforter along these lines to start out the decor with. While I was doing that, I saw the site http://HOMEPROIMPROVEMENT.com. I thought that it might be good to use it to lay down some much more neutral carpeting in the room.
I think that my master bedroom is going to work out as my new calming retreat, exactly what it should be.
988. delikatnie
W odpowiedzi na słoik w Collage Caffe zdjęcie mam... nieoskrapowane, nie-nicporobione, i na dokładkę bezczelnie nie moje, tylko od przyjaciół, z którymi byliśmy niedawno na wycieczce i w jaskini w Missouri wśród wielu innych formacji zwisały sobie takie oto draperie.
Całkiem mi się kolorystycznie i fakturowo oraz wisząco skojarzyły z kawiarnianym oryginałem:
To tyle na dzisiaj... tęsknię do kleju, wygrzebując się z pourlopowego nawału, ale można rzec, że idzie w dobrym kierunku.
Całkiem mi się kolorystycznie i fakturowo oraz wisząco skojarzyły z kawiarnianym oryginałem:
To tyle na dzisiaj... tęsknię do kleju, wygrzebując się z pourlopowego nawału, ale można rzec, że idzie w dobrym kierunku.
środa, 7 września 2011
987. kolekcjonowanie postaci (1)
Z ostatniej wycieczki na pogranicze Wisconsin, Minnesoty i Iowa
przywiozłam sobie cztery postacie. Pierwszą z nich był starszy pan -
klasyka, pomarszczony, okularki, głos taki właśnie pasujący do osoby w
podeszłym wieku. Zjawił się świtkiem ledwo rozsłonecznionym, chłodnym
jeszcze w parku nad Mississippi, w La Crosse, zanim dzień nabrał
rozpędu; przybył tam na cudacznym rowerze, na którym pedałuje się gdzieś
z przodu, niemal na wysokości nosa.
Przemknął koło nas asfaltową dróżką, wymieniliśmy standardowe good morning i nie zwróciłam na niego większej uwagi. Poszliśmy zwiedzać Ogródek Pokoju i gdy wróciliśmy, rower oparty był o ławkę, a pan siedział na niej w otoczeniu ptactwa i wiewiórek. Karmił je różnościami - przyuważyłam, że na deskach obok niego leżała bateria zakręcanych plastikowych pojemników po "ludzkim" pożywieniu, wypełnionych różnistymi ziarnami.
Zagadnęłam go, czy przychodzi co rano - owszem, niemal codziennie się tam pojawia wśród swoich skrzydlatych znajomych. Zaprosił mnie, żebym też przysiadła na tej ławce, ale się nie połakomiłam, bo musieliśmy jechać dalej. Postałam jedynie conieco, przyglądając się uśmiechniętemu staruszkowi z rzeką i niebieskimi mostami w tle. Chwilkę jeszcze porozmawialiśmy, o tym na przykład, że niektóre mewy nie są całkiem białe, tylko mają jasnobrązowe kropy - "słyszałem, że to samce, ale nie byłem jeszcze w bibliotece, żeby to sprawdzić."
No coś takiego, sprawdzanie informacji w bibliotece! Uśmiechnęłam się wewnętrznie - bo któż w dzisiejszych czasach udawałby się w taką podróż, zamiast rzecz wyguglać? Chyba, że pan chodzi do biblioteki, żeby skorzystać z internetu :p.
Postać druga to Babcia Młynowa. Spotkaliśmy ją, jak sama nazwa wskazuje, we młynie - byliśmy pierwszymi zwiedzającymi tego dnia, przyjechaliśmy zresztą niemal godzinę za wcześnie. Pozostały do otwarcia czas zabiliśmy udając się po kawę, co stanowi odrębną historię o tym, jak to GPS potrafi wysłać podróżnika w maliny, czyli w naszym przypadku w koparki (choć posiada podobno informacje o bieżących robotach drogowych); trasa wybrana przez urządzonko nie dość, że prowadziła lasem przez szlak iście motocrossowy, to kończyła się jamą wypełnioną błotem, tuż przy wjeździe na główną szosę. Bez helikoptera ani rusz. Na szczęście pojawił się lokal, za którym myknęliśmy w inną ścieżkę, która wyprowadziła nas na cywilizowaną powierzchnię.
Wracajmy jednak do Babci Młynowej. Gdy przybyliśmy, nie była jeszcze chyba całkiem obudzona, bo zakup wstępu szedł niemrawo. Następnie ugrzęźliśmy na dobre 25 minut na filmie o młynie, jaki nam zapodała i raczej nie było od tego odwołania. W międzyczasie pani włączyła młyn - przełożyła niedużą wajchę na zębatce, przez co woda zaczęła płynąć korytkiem na siedmiometrowe koło młyńskie, które z głośnym churgotem wprawiło w drżenie całą nadziemną część sześciokondygnacyjnego kamiennego budynku.
Młyn zwiedzaliśmy na własną rękę; zmartwił nas trochę napis przy wejściu, że nie wolno robić zdjęć, więc oczywiście musiałam panią zapytać, o co się rozchodzi. Niekiedy w prywatnych muzeach są takie zakazy, ale tu było inaczej: "Możecie robić zdjęcia pod warunkiem, że nie będziecie otwierać żadnych drzwi." Hm, wyjaśnienie zabrzmiało równie tajemniczo, jak zakaz... Ciekawa byłam, co to za drzwi można otwierać, ale nie należy.
Po zwiedzaniu zagadnęłam panią o różności, w tym właśnie owe drzwi. Okazało się, że we młynie jest kilka sztuk, które nie są zabezpieczone (zdumiewająca sprawa jak na ten kraj, gdzie generalnie starają się przewidzieć ataki głupoty zwiedzających i uniemożliwić uszkodzenie się). Ponoć były przypadki, że zwiedzający pootwierali owe drzwi, które prowadzą na zewnątrz (to te białe drzwi na zdjęciu, za którymi jest przepaść), nie pozamykali, potem przyszła grupa dzieci... chyba nic tragicznego się nie wydarzyło, ale było blisko. Największym skandalem było usunięcie przez zwiedzającego kratki zabezpieczającej w jednym z pięter piwnicznych, przez którą widać kręcące się koło; nawet dorosły byłby w stanie wyleźć przez ten otwór i wkręcić się w rzeczone koło, ogromne, mokre i ciężkie, a co dopiero dzieciak...
Nie do końca przekonuje mnie związek tych niebezpieczeństw z robieniem zdjęć, bo te przejawy bezmyślności nie muszą wcale wynikać z zapędów fotograficznych, ale niechaj im będzie. Dowiedzieliśmy się, że młyn jest pełen pułapek, wcale nie ograniczających się do rozpędzonych pasów, przenoszących napęd z jednej części maszynerii na drugą. (Jak to dobrze, że w dzisiejszych czasach przynajmniej te pasy się już zatrzymały.)
Przemknął koło nas asfaltową dróżką, wymieniliśmy standardowe good morning i nie zwróciłam na niego większej uwagi. Poszliśmy zwiedzać Ogródek Pokoju i gdy wróciliśmy, rower oparty był o ławkę, a pan siedział na niej w otoczeniu ptactwa i wiewiórek. Karmił je różnościami - przyuważyłam, że na deskach obok niego leżała bateria zakręcanych plastikowych pojemników po "ludzkim" pożywieniu, wypełnionych różnistymi ziarnami.
Zagadnęłam go, czy przychodzi co rano - owszem, niemal codziennie się tam pojawia wśród swoich skrzydlatych znajomych. Zaprosił mnie, żebym też przysiadła na tej ławce, ale się nie połakomiłam, bo musieliśmy jechać dalej. Postałam jedynie conieco, przyglądając się uśmiechniętemu staruszkowi z rzeką i niebieskimi mostami w tle. Chwilkę jeszcze porozmawialiśmy, o tym na przykład, że niektóre mewy nie są całkiem białe, tylko mają jasnobrązowe kropy - "słyszałem, że to samce, ale nie byłem jeszcze w bibliotece, żeby to sprawdzić."
No coś takiego, sprawdzanie informacji w bibliotece! Uśmiechnęłam się wewnętrznie - bo któż w dzisiejszych czasach udawałby się w taką podróż, zamiast rzecz wyguglać? Chyba, że pan chodzi do biblioteki, żeby skorzystać z internetu :p.
Postać druga to Babcia Młynowa. Spotkaliśmy ją, jak sama nazwa wskazuje, we młynie - byliśmy pierwszymi zwiedzającymi tego dnia, przyjechaliśmy zresztą niemal godzinę za wcześnie. Pozostały do otwarcia czas zabiliśmy udając się po kawę, co stanowi odrębną historię o tym, jak to GPS potrafi wysłać podróżnika w maliny, czyli w naszym przypadku w koparki (choć posiada podobno informacje o bieżących robotach drogowych); trasa wybrana przez urządzonko nie dość, że prowadziła lasem przez szlak iście motocrossowy, to kończyła się jamą wypełnioną błotem, tuż przy wjeździe na główną szosę. Bez helikoptera ani rusz. Na szczęście pojawił się lokal, za którym myknęliśmy w inną ścieżkę, która wyprowadziła nas na cywilizowaną powierzchnię.
Wracajmy jednak do Babci Młynowej. Gdy przybyliśmy, nie była jeszcze chyba całkiem obudzona, bo zakup wstępu szedł niemrawo. Następnie ugrzęźliśmy na dobre 25 minut na filmie o młynie, jaki nam zapodała i raczej nie było od tego odwołania. W międzyczasie pani włączyła młyn - przełożyła niedużą wajchę na zębatce, przez co woda zaczęła płynąć korytkiem na siedmiometrowe koło młyńskie, które z głośnym churgotem wprawiło w drżenie całą nadziemną część sześciokondygnacyjnego kamiennego budynku.
Młyn zwiedzaliśmy na własną rękę; zmartwił nas trochę napis przy wejściu, że nie wolno robić zdjęć, więc oczywiście musiałam panią zapytać, o co się rozchodzi. Niekiedy w prywatnych muzeach są takie zakazy, ale tu było inaczej: "Możecie robić zdjęcia pod warunkiem, że nie będziecie otwierać żadnych drzwi." Hm, wyjaśnienie zabrzmiało równie tajemniczo, jak zakaz... Ciekawa byłam, co to za drzwi można otwierać, ale nie należy.
Po zwiedzaniu zagadnęłam panią o różności, w tym właśnie owe drzwi. Okazało się, że we młynie jest kilka sztuk, które nie są zabezpieczone (zdumiewająca sprawa jak na ten kraj, gdzie generalnie starają się przewidzieć ataki głupoty zwiedzających i uniemożliwić uszkodzenie się). Ponoć były przypadki, że zwiedzający pootwierali owe drzwi, które prowadzą na zewnątrz (to te białe drzwi na zdjęciu, za którymi jest przepaść), nie pozamykali, potem przyszła grupa dzieci... chyba nic tragicznego się nie wydarzyło, ale było blisko. Największym skandalem było usunięcie przez zwiedzającego kratki zabezpieczającej w jednym z pięter piwnicznych, przez którą widać kręcące się koło; nawet dorosły byłby w stanie wyleźć przez ten otwór i wkręcić się w rzeczone koło, ogromne, mokre i ciężkie, a co dopiero dzieciak...
Nie do końca przekonuje mnie związek tych niebezpieczeństw z robieniem zdjęć, bo te przejawy bezmyślności nie muszą wcale wynikać z zapędów fotograficznych, ale niechaj im będzie. Dowiedzieliśmy się, że młyn jest pełen pułapek, wcale nie ograniczających się do rozpędzonych pasów, przenoszących napęd z jednej części maszynerii na drugą. (Jak to dobrze, że w dzisiejszych czasach przynajmniej te pasy się już zatrzymały.)
wtorek, 6 września 2011
986. ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra, czyli dziwne zwierzęta z weekendu
Wróciło się z trzydniowego weekendu, objechało się koło 1200 km - do miejsca, gdzie zbiegają sięWisconsin, Minnesota i Iowa. Tereny niespodziewanie piękne, wysokie klify nad doliną Mississippi, turlające się wzgórza, małe wioski, zylion silosów na rosnące w okolicy ziarenka, oraz pola, pola, pola. Na koniec całkiem niespodziewanie zahaczyliśmy o wodne muzeum w Dubuque i tam napotkaliśmy Dziwne Zwierzęta, o których będzie dzisiejszy post.
Wędrowaliśmy sobie po pomostach prowadzących przez małe mokradła ku nawodnej chacie , gdy naszą uwagę zwróciło coś jak ziarenka słonecznika na powierzchni wody, z tym, że nadzwyczaj ruchliwe. Pytałam pana z muzeum co to takiego, ale nie wiedział. Wujek Google podpowiedział, że to zapewne whirlgig beetles - krętaki:
Krętaki są ciekawe z kilku powodów. Pędzą sobie po powierzchni, jak widać, boją się cienia - Tomek stał dobre kilka metrów dalej i odkryliśmy, że kiedy machnął kapeluszem i powstały w ten sposób cień dotknął grupki chrząszczyków, te natychmiast rozpierzchły się na boki. Na tym właśnie oparta jest fabuła powyższego filmiku :)
Mają przydziałowo po sześć nóg - pierwsza para jest dłuższa i chwytna, pozostałe dwie działają bardziej jak płetwy i krętaki są w stanie machać nimi do 60 razy na sekundę! Nic dziwnego, że potrafią tak szybko się przemieszczać. Mają też ciekawe oczy - podzielone przegródką na pół i górna połowa obserwuje świat nad wodą, a dolna - pod.
Syreny (sirens) to dość niezwykła grupa wodnych salamander i jakaś taka "pomiędzy". Mają sobie i skrzela, i płuca, z których korzystają wedle okoliczności. Mają nogi - ale tylko dwie, a dalszy ciąg wygląda jak węgorz. Mają niby szczątkowe zęby, ale raczej dziób. No i larwy są w stanie się rozmnażać. Takie cudaki.
Jaszczurka typu scynk (skink) też jest "pomiędzy", bo często przypomina bardziej węża, niż jaszczurkę; niektóre gatunki w ogóle nie mają nóg, co jeszcze bardziej miesza człowiekowi w percepcji. Tutaj scynk się najwyraźniej dopiero co wygrzebał spod ziemi i jeszcze ma na łepetynie ściółkową czapeczkę:
I na koniec jeszcze kuriozum trochę smutne, bośmy jako ludzkość niemal je wytłukli - wiosłonos czyli paddlefish / spoonbill. Istniały dwa gatunki, jeden w rzece Jangcy, drugi w dorzeczu Mississippi, ale ostatnie badania w Chinach niestety nie wykryły już żadnych egzemplarzy. W Stanach jeszcze jest, często pod stanową ochroną, i czyni się wysiłki w celu rozkręcenia większej populacji, ale nie jest to proste, bo wiosłonosy zaczynają się rozmnażać dopiero w wieku 9-10 lat. Kawior z nich też jest ponoć smaczny (choć dla mnie jedzenie kawioru w ogóle jest niezrozumiałe), no i tamy też się dołożyły do zmniejszenia ich populacji; nawet jeśli się zbuduje "drabinę" dla ryb, żeby się mogły przemieszczać w górę rzeki, to wiosłonos się jej boi, bo nosem wyczuwa pole elektryczne, co wadzi się z metalowymi elementami rybich drabin.
Na całe szczęście jest jeszcze niecywilizowana Północna Dakota, gdzie wiosłonosy mają spokojniejsze życie :)
A następnym razem - opowieści o ludziach.
Wędrowaliśmy sobie po pomostach prowadzących przez małe mokradła ku nawodnej chacie , gdy naszą uwagę zwróciło coś jak ziarenka słonecznika na powierzchni wody, z tym, że nadzwyczaj ruchliwe. Pytałam pana z muzeum co to takiego, ale nie wiedział. Wujek Google podpowiedział, że to zapewne whirlgig beetles - krętaki:
Krętaki są ciekawe z kilku powodów. Pędzą sobie po powierzchni, jak widać, boją się cienia - Tomek stał dobre kilka metrów dalej i odkryliśmy, że kiedy machnął kapeluszem i powstały w ten sposób cień dotknął grupki chrząszczyków, te natychmiast rozpierzchły się na boki. Na tym właśnie oparta jest fabuła powyższego filmiku :)
Mają przydziałowo po sześć nóg - pierwsza para jest dłuższa i chwytna, pozostałe dwie działają bardziej jak płetwy i krętaki są w stanie machać nimi do 60 razy na sekundę! Nic dziwnego, że potrafią tak szybko się przemieszczać. Mają też ciekawe oczy - podzielone przegródką na pół i górna połowa obserwuje świat nad wodą, a dolna - pod.
Syreny (sirens) to dość niezwykła grupa wodnych salamander i jakaś taka "pomiędzy". Mają sobie i skrzela, i płuca, z których korzystają wedle okoliczności. Mają nogi - ale tylko dwie, a dalszy ciąg wygląda jak węgorz. Mają niby szczątkowe zęby, ale raczej dziób. No i larwy są w stanie się rozmnażać. Takie cudaki.
Jaszczurka typu scynk (skink) też jest "pomiędzy", bo często przypomina bardziej węża, niż jaszczurkę; niektóre gatunki w ogóle nie mają nóg, co jeszcze bardziej miesza człowiekowi w percepcji. Tutaj scynk się najwyraźniej dopiero co wygrzebał spod ziemi i jeszcze ma na łepetynie ściółkową czapeczkę:
I na koniec jeszcze kuriozum trochę smutne, bośmy jako ludzkość niemal je wytłukli - wiosłonos czyli paddlefish / spoonbill. Istniały dwa gatunki, jeden w rzece Jangcy, drugi w dorzeczu Mississippi, ale ostatnie badania w Chinach niestety nie wykryły już żadnych egzemplarzy. W Stanach jeszcze jest, często pod stanową ochroną, i czyni się wysiłki w celu rozkręcenia większej populacji, ale nie jest to proste, bo wiosłonosy zaczynają się rozmnażać dopiero w wieku 9-10 lat. Kawior z nich też jest ponoć smaczny (choć dla mnie jedzenie kawioru w ogóle jest niezrozumiałe), no i tamy też się dołożyły do zmniejszenia ich populacji; nawet jeśli się zbuduje "drabinę" dla ryb, żeby się mogły przemieszczać w górę rzeki, to wiosłonos się jej boi, bo nosem wyczuwa pole elektryczne, co wadzi się z metalowymi elementami rybich drabin.
Na całe szczęście jest jeszcze niecywilizowana Północna Dakota, gdzie wiosłonosy mają spokojniejsze życie :)
A następnym razem - opowieści o ludziach.
piątek, 2 września 2011
985. co się przywiozło
Opócz wspomnień niedotykalnych, choć jak najbardziej prawdziwych, przywiozłam conieco pamiatek różnych. Niewiele kupowałam, bo cena biletu wymusiła program oszczędnościowy na moim sumieniu, ale z różnych źródeł spłynęły przedmioty, na przykład sterta książek dla T dostarczona przez Pasierbiczkę - cały czas jeszcze przeciągamy jego bibliotekę na tę stronę wody. A że nie wiedziałam, iż ona je przywiezie, to kupiłam mu dwie u "bukinistów" w przejściu podziemnym na krakowskim dworcu, gdzie w przypadku nabycia więcej niż jednej pozycji dają zniżki, choć się nawet o nie nie prosi :)
(A słowa "bukinista" używam sobie tu chyba baaardzo luźno.)
Przyjechała też paczka od Mrouh, pełna cudowności papierowych. Oprócz luźnych kartek była też wiązka odpowiadająca wymianie zeszytowej u Michelle, na którą się nie załapałam. Jest tam i papier nutowy, i kartki ze szkolnych zeszytów, i zagramaniczne książki, i atlasu kawałek, i nawet strona z książki, z której zaczynałam się uczyć angielskiego pierwszy raz w życiu, w czwartej klasie podstawówki.
A kiedy zaczęłam oglądać tę wiązkę, spośród kartek wyjechały niespodzianki-wycinanki! Na widok latarenek aż kwiknęłam z radości :)
Następny portret grupowy przedstawia biżuteryje - niebieski wisiorek od Marcelego, który kojarzy mi się z globusem (w sam raz na wyprawy); kółeczka przyjemnie dzwoniące przy chodzeniu od mojej drugiej siostry, które będą magicznie pasowały do wszystkich podkoszulków i bluzek, jakie mam na składzie :) No i jeszcze kamulce (niby że opale) i wielgaśny wisior z agatem, który sprawdza się również jako przechowalnik żywności: odkryłam to w niedzielę na konwencji, kiedy na przerwie zjadłam drożdżówkę, a w połowie wykładu z wisiorka wypadło pół łyżeczki maku :)
Kolejny prezent - płyta zespołu Hagada, który w tym roku miał koncert w naszym mieście, zorganizowany przez mojego przyjaciela Radka. (Uczę się używać słowa "przyjaciel", bo jakoś nie miałam go do tej pory w słowniku, choć idea oczywiście istniała.)
A teraz ciut zakupów - odwiedziłam słynny Tuluz w Krakowie, gdzie nabyłam dwa zestawy pieczątek, kompletnie małpując wybór od Mrouh :D Na razie jeszcze siedzą zapakowane, ale te morskie pojadą chyba ze mną na wycieczkę w ten weekend, gdyż wybieramy się nad Mississippi i na pewno będą okazje do wykorzystania wodnistego tematu.
W Tuluzie będąc, kupiłam sobie cztery chusteczki (lawendowych mam dwie kopie), choć posiadam ich już stertkę i strasznie mi szkoda je ciachać... ale przecież są takie ładne!
No i to by było chyba na tyle... jutro znów ruszamy w drogę, aż nie mogę uwierzyć, że taka jestem mobilna :) Wyprawa nazywa się WIMNIA - od skrótów trzech stanów: WIsconsin, MiNnesota, IowA. Schodzą się one wszystkie nad Mississippi, spodziewam się pięknych terenów, trochę wzgórzastych, małych miasteczek z atmosferą, wysokich klifów nad Wielką Rzeką, norweskiej wioski, szumu leśnych strumieni i jaskini z wodospadem. Oraz, być może, muzeum... żurawin :)
(A słowa "bukinista" używam sobie tu chyba baaardzo luźno.)
Przyjechała też paczka od Mrouh, pełna cudowności papierowych. Oprócz luźnych kartek była też wiązka odpowiadająca wymianie zeszytowej u Michelle, na którą się nie załapałam. Jest tam i papier nutowy, i kartki ze szkolnych zeszytów, i zagramaniczne książki, i atlasu kawałek, i nawet strona z książki, z której zaczynałam się uczyć angielskiego pierwszy raz w życiu, w czwartej klasie podstawówki.
A kiedy zaczęłam oglądać tę wiązkę, spośród kartek wyjechały niespodzianki-wycinanki! Na widok latarenek aż kwiknęłam z radości :)
Następny portret grupowy przedstawia biżuteryje - niebieski wisiorek od Marcelego, który kojarzy mi się z globusem (w sam raz na wyprawy); kółeczka przyjemnie dzwoniące przy chodzeniu od mojej drugiej siostry, które będą magicznie pasowały do wszystkich podkoszulków i bluzek, jakie mam na składzie :) No i jeszcze kamulce (niby że opale) i wielgaśny wisior z agatem, który sprawdza się również jako przechowalnik żywności: odkryłam to w niedzielę na konwencji, kiedy na przerwie zjadłam drożdżówkę, a w połowie wykładu z wisiorka wypadło pół łyżeczki maku :)
Kolejny prezent - płyta zespołu Hagada, który w tym roku miał koncert w naszym mieście, zorganizowany przez mojego przyjaciela Radka. (Uczę się używać słowa "przyjaciel", bo jakoś nie miałam go do tej pory w słowniku, choć idea oczywiście istniała.)
A teraz ciut zakupów - odwiedziłam słynny Tuluz w Krakowie, gdzie nabyłam dwa zestawy pieczątek, kompletnie małpując wybór od Mrouh :D Na razie jeszcze siedzą zapakowane, ale te morskie pojadą chyba ze mną na wycieczkę w ten weekend, gdyż wybieramy się nad Mississippi i na pewno będą okazje do wykorzystania wodnistego tematu.
W Tuluzie będąc, kupiłam sobie cztery chusteczki (lawendowych mam dwie kopie), choć posiadam ich już stertkę i strasznie mi szkoda je ciachać... ale przecież są takie ładne!
No i to by było chyba na tyle... jutro znów ruszamy w drogę, aż nie mogę uwierzyć, że taka jestem mobilna :) Wyprawa nazywa się WIMNIA - od skrótów trzech stanów: WIsconsin, MiNnesota, IowA. Schodzą się one wszystkie nad Mississippi, spodziewam się pięknych terenów, trochę wzgórzastych, małych miasteczek z atmosferą, wysokich klifów nad Wielką Rzeką, norweskiej wioski, szumu leśnych strumieni i jaskini z wodospadem. Oraz, być może, muzeum... żurawin :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)