środa, 7 września 2011

987. kolekcjonowanie postaci (1)

Z ostatniej wycieczki na pogranicze Wisconsin, Minnesoty i Iowa przywiozłam sobie cztery postacie. Pierwszą z nich był starszy pan - klasyka, pomarszczony, okularki, głos taki właśnie pasujący do osoby w podeszłym wieku. Zjawił się świtkiem ledwo rozsłonecznionym, chłodnym jeszcze w parku nad Mississippi, w La Crosse, zanim dzień nabrał rozpędu; przybył tam na cudacznym rowerze, na którym pedałuje się gdzieś z przodu, niemal na wysokości nosa.


Przemknął koło nas asfaltową dróżką, wymieniliśmy standardowe good morning i nie zwróciłam na niego większej uwagi. Poszliśmy zwiedzać Ogródek Pokoju i gdy wróciliśmy, rower oparty był o ławkę, a pan siedział na niej w otoczeniu ptactwa i wiewiórek. Karmił je różnościami - przyuważyłam, że na deskach obok niego leżała bateria zakręcanych plastikowych pojemników po "ludzkim" pożywieniu, wypełnionych różnistymi ziarnami.

Zagadnęłam go, czy przychodzi co rano - owszem, niemal codziennie się tam pojawia wśród swoich skrzydlatych znajomych. Zaprosił mnie, żebym też przysiadła na tej ławce, ale się nie połakomiłam, bo musieliśmy jechać dalej. Postałam jedynie conieco, przyglądając się uśmiechniętemu staruszkowi z rzeką i niebieskimi mostami w tle. Chwilkę jeszcze porozmawialiśmy, o tym na przykład, że niektóre mewy nie są całkiem białe, tylko mają jasnobrązowe kropy - "słyszałem, że to samce, ale nie byłem jeszcze w bibliotece, żeby to sprawdzić."

No coś takiego, sprawdzanie informacji w bibliotece! Uśmiechnęłam się wewnętrznie - bo któż w dzisiejszych czasach udawałby się w taką podróż, zamiast rzecz wyguglać? Chyba, że pan chodzi do biblioteki, żeby skorzystać z internetu :p.

Postać druga to Babcia Młynowa. Spotkaliśmy ją, jak sama nazwa wskazuje, we młynie - byliśmy pierwszymi zwiedzającymi tego dnia, przyjechaliśmy zresztą niemal godzinę za wcześnie. Pozostały do otwarcia czas zabiliśmy udając się po kawę, co stanowi odrębną historię o tym, jak to GPS potrafi wysłać podróżnika w maliny, czyli w naszym przypadku w koparki (choć posiada podobno informacje o bieżących robotach drogowych); trasa wybrana przez urządzonko nie dość, że prowadziła lasem przez szlak iście motocrossowy, to kończyła się jamą wypełnioną błotem, tuż przy wjeździe na główną szosę. Bez helikoptera ani rusz. Na szczęście pojawił się lokal, za którym myknęliśmy w inną ścieżkę, która wyprowadziła nas na cywilizowaną powierzchnię.

Wracajmy jednak do Babci Młynowej. Gdy przybyliśmy, nie była jeszcze chyba całkiem obudzona, bo zakup wstępu szedł niemrawo. Następnie ugrzęźliśmy na dobre 25 minut na filmie o młynie, jaki nam zapodała i raczej nie było od tego odwołania. W międzyczasie pani włączyła młyn - przełożyła niedużą wajchę na zębatce, przez co woda zaczęła płynąć korytkiem na siedmiometrowe koło młyńskie, które z głośnym churgotem wprawiło w drżenie całą nadziemną część sześciokondygnacyjnego kamiennego budynku.


Młyn zwiedzaliśmy na własną rękę; zmartwił nas trochę napis przy wejściu, że nie wolno robić zdjęć, więc oczywiście musiałam panią zapytać, o co się rozchodzi. Niekiedy w prywatnych muzeach są takie zakazy, ale tu było inaczej: "Możecie robić zdjęcia pod warunkiem, że nie będziecie otwierać żadnych drzwi." Hm, wyjaśnienie zabrzmiało równie tajemniczo, jak zakaz... Ciekawa byłam, co to za drzwi można otwierać, ale nie należy.


Po zwiedzaniu zagadnęłam panią o różności, w tym właśnie owe drzwi. Okazało się, że we młynie jest kilka sztuk, które nie są zabezpieczone (zdumiewająca sprawa jak na ten kraj, gdzie generalnie starają się przewidzieć ataki głupoty zwiedzających i uniemożliwić uszkodzenie się). Ponoć były przypadki, że zwiedzający pootwierali owe drzwi, które prowadzą na zewnątrz (to te białe drzwi na zdjęciu, za którymi jest przepaść), nie pozamykali, potem przyszła grupa dzieci... chyba nic tragicznego się nie wydarzyło, ale było blisko. Największym skandalem było usunięcie przez zwiedzającego kratki zabezpieczającej w jednym z pięter piwnicznych, przez którą widać kręcące się koło; nawet dorosły byłby w stanie wyleźć przez ten otwór i wkręcić się w rzeczone koło, ogromne, mokre i ciężkie, a co dopiero dzieciak...

Nie do końca przekonuje mnie związek tych niebezpieczeństw z robieniem zdjęć, bo te przejawy bezmyślności nie muszą wcale wynikać z zapędów fotograficznych, ale niechaj im będzie. Dowiedzieliśmy się, że młyn jest pełen pułapek, wcale nie ograniczających się do rozpędzonych pasów, przenoszących napęd z jednej części maszynerii na drugą. (Jak to dobrze, że w dzisiejszych czasach przynajmniej te pasy się już zatrzymały.)

Brak komentarzy: