piątek, 2 września 2011

985. co się przywiozło

Opócz wspomnień niedotykalnych, choć jak najbardziej prawdziwych, przywiozłam conieco pamiatek różnych. Niewiele kupowałam, bo cena biletu wymusiła program oszczędnościowy na moim sumieniu, ale z różnych źródeł spłynęły przedmioty, na przykład sterta książek dla T dostarczona przez Pasierbiczkę - cały czas jeszcze przeciągamy jego bibliotekę na tę stronę wody. A że nie wiedziałam, iż ona je przywiezie, to kupiłam mu dwie u "bukinistów" w przejściu podziemnym na krakowskim dworcu, gdzie w przypadku nabycia więcej niż jednej pozycji dają zniżki, choć się nawet o nie nie prosi :)
(A słowa "bukinista" używam sobie tu chyba baaardzo luźno.)

Przyjechała też paczka od Mrouh, pełna cudowności papierowych. Oprócz luźnych kartek była też wiązka odpowiadająca wymianie zeszytowej u Michelle, na którą się nie załapałam. Jest tam i papier nutowy, i kartki ze szkolnych zeszytów, i zagramaniczne książki, i atlasu kawałek, i nawet strona z książki, z której zaczynałam się uczyć angielskiego pierwszy raz w życiu, w czwartej klasie podstawówki.

A kiedy zaczęłam oglądać tę wiązkę, spośród kartek wyjechały niespodzianki-wycinanki! Na widok latarenek aż kwiknęłam z radości :)


Następny portret grupowy przedstawia biżuteryje - niebieski wisiorek od Marcelego, który kojarzy mi się z globusem (w sam raz na wyprawy); kółeczka przyjemnie dzwoniące przy chodzeniu od mojej drugiej siostry, które będą magicznie pasowały do wszystkich podkoszulków i bluzek, jakie mam na składzie :) No i jeszcze kamulce (niby że opale) i wielgaśny wisior z agatem, który sprawdza się również jako przechowalnik żywności: odkryłam to w niedzielę na konwencji, kiedy na przerwie zjadłam drożdżówkę, a w połowie wykładu z wisiorka wypadło pół łyżeczki maku :)
Kolejny prezent - płyta zespołu Hagada, który w tym roku miał koncert w naszym mieście, zorganizowany przez mojego przyjaciela Radka. (Uczę się używać słowa "przyjaciel", bo jakoś nie miałam go do tej pory w słowniku, choć idea oczywiście istniała.)
A teraz ciut zakupów - odwiedziłam słynny Tuluz w Krakowie, gdzie nabyłam dwa zestawy pieczątek, kompletnie małpując wybór od Mrouh :D Na razie jeszcze siedzą zapakowane, ale te morskie pojadą chyba ze mną na wycieczkę w ten weekend, gdyż wybieramy się nad Mississippi i na pewno będą okazje do wykorzystania wodnistego tematu.
W Tuluzie będąc, kupiłam sobie cztery chusteczki (lawendowych mam dwie kopie), choć posiadam ich już stertkę i strasznie mi szkoda je ciachać... ale przecież są takie ładne!
No i to by było chyba na tyle... jutro znów ruszamy w drogę, aż nie mogę uwierzyć, że taka jestem mobilna :) Wyprawa nazywa się WIMNIA - od skrótów trzech stanów: WIsconsin, MiNnesota, IowA. Schodzą się one wszystkie nad Mississippi, spodziewam się pięknych terenów, trochę wzgórzastych, małych miasteczek z atmosferą, wysokich klifów nad Wielką Rzeką, norweskiej wioski, szumu leśnych strumieni i jaskini z wodospadem. Oraz, być może, muzeum... żurawin :)

Brak komentarzy: