Plan wędrowania po Great Basin zakładał, że idziemy najpierw do sosenek, a potem zobaczymy, w jakim jesteśmy stanie – w końcu po słabościach wynikających z nagłej zmiany wysokości w Górach Skalistych w Kolorado nie wiadomo było, jak zachowają się nasze niemłode już organizmy na sporej wysokości.
Nie czuliśmy jeszcze wielkiego zmęczenia, więc poszliśmy dalej, do lodowca, nie spodziewając się zmiany podłoża i ogólnego zwiększenia stopnia trudności. A tu – nie tupało się już po ziemi, tylko po kamulcach. Na dodatek przypadło nam przedrzeć się przez potężną morenę usypaną w liczne tarasy. Oczywiście z dołu wyglądało na to, że trzeba wdrapać się na jedną górkę i na tym koniec. A tu zza pierwszej sterty wychynęła druga, zza drugiej trzecia... a potem straciliśmy rachubę.
Podejście warte było jednak wysiłku. Lubię znaleźć się w miejscu, gdzie czuje się maleńkość człowieka; jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy patrząc na siebie, wystarczy spojrzeć na innych wędrowców, których ledwie widać wśród tysięcy kamieni, i to tylko dzięki temu, że odziali się w jaskrawe kubraki. Inaczej byliby zupełnie bez znaczenia w tym szarokanciastym świecie.
Właściwie stwierdzenie o szarym otoczeniu to uproszczenie. Idzie się po kamieniach kolorowych – żółtawych, rudych, brązowych (pewnie rządzą tym rozmaite związki żelaza), na dodatek artystycznie wybielonych na krawędziach.
Można się przy tym wsłuchiwać w rozmaite tony wydawane przez kamienie, gdy stawiamy na nich stopy – najmniejsze popiskują sopranem, większe altem. Gdyby zeszła lawina większych głazów, czego oczywiście wcale nie mamy życzenia doświadczyć, zapewne zagrałaby basem.
No i morenowe sterty nie są jednak tak martwe, jak wydaje się z daleka – gdzie tylko znajdzie się zagłębienie z piaskiem, zostaje skolonizowane przez mniejsze i większe roślinki (nie wspominając o wszędobylskich porostach, które zawieszają się w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach.
Na przedostatnim tarasie wyprzedziła nas szczupła pani z Salt Lake City. Wdaliśmy się w rozmowę, kiedy zaproponowała, że zrobi nam zdjęcie.
Lodowca, niestety, zbytnio na tej fotce nie widać, bo zostały z niego szare resztki; za dwadzieścia lat w ogóle ma zniknąć. Tomek wymyślił porównanie tego okresu czasu z człowiekiem, przy założeniu, że dożyje się stu lat: lodowcowi zostały z tej setki jakieś dwa miesiące.
Gdy chrupiemy czekoladę (Milka, oczywiście), ogarnia nas duma z wyskrobania się na taką wysokość przy naszej niezbyt wysportowanej kondycji. Patrzymy jednak na szczyt Wheeler Peak, do którego zostały jeszcze setki metrów w pionie, i pokorniejemy – tam też ludziska chodzą, ponoć idzie tego dokonać w dziesięć godzin. Hm. Daleko.
Ale żeby udowodnić samym sobie, że nie jesteśmy tacy ciency, w drodze powrotnej odbijamy jeszcze na krótką ostrogę odchodzącą od głównego szlaku do Jeziorka Teresy – oczka wodnego obramowanego strzelistymi iglakami, zapewne o wiele większego w porze topnienia śniegów.
Wracamy na parking wśród przyjemnego, leśnego zapachu – słońce wyszło wysoko, podgrzało olejki eteryczne, pewnie jakieś terpeny czy coś podobnego. Nie wiemy, ile tak naprawdę przeszliśmy, bo znaki plączą się w zeznaniach. Pewnie będzie tego w sumie koło dziesięciu kilometrów.